Port Maleńki port z biegiem lat z funkcji miejsca, do którego cumowały większe statki, stał się bardziej atrakcją turystyczną i miejscem wypoczynku. Dziś zakończenie ulicy portowej przecinają liczne drogi spacerowe, łączące ją z promenadą, molo i okolicznymi plażami. Jest również miejscem, gdzie królują głównie małe biznesy, jak sklepiki i knajpki — te mają w swojej ofercie głównie owoce morza. Port przyjmuje obecnie małe statki i jachty; te należące do wypożyczalni mają swoją wynajętą i wyraźnie oznaczoną przestrzeń do cumowania. Molo w pogodne dni jest oblegane przez ludzi. Rytuały w lokacji: urodzaju [moc: 102] Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02 2024, 00:47, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
3 III 1985, poranek — Lucas? — Echo odpowiedziało ciszą. Świt w Maywater nie przypominał już tego świtu, jaki znała, przybiegając tu jeszcze jakichś –naście lat temu, by przywitać się ze starym Erniem z wypożyczalni jachtów — te niby cumowały tam, gdzie zawsze, tylko molo od tamtego czasu skróciło się o jakąś połowę. Wszystkiemu winien był dwudziesty szósty lutego. Już od ponad tygodnia Ernie na czas nieokreślony pożegnał się ze stabilnym dochodem. Podobnie, jak Annika ze zdrowym snem i spokojem ducha. Dziś jednak to pierwsze miało priorytet — drugie było mrzonką, dziecięcym wspomnieniem. Dorośli nie śnią, życie dorosłych w całości składa się wyłącznie z rozwiązywania problemów i unikania rozmów o traumach, które nie pozwalają im spać. A Annika miała czarny pas w unikaniu. Jednym z niewielu wyjątków była praca — od tej akurat nie zwykła stronić. To gwarant jej bezpieczeństwa — tego mentalnego i finansowego. Drugim gwarantem był rodzinny dom. Rodzina van der Decken robiła, co w ich mocy, by zmobilizować środki na odbudowę portu i miasteczka tak szybko, by wynikłe z zamknięcia straty ograniczyć do minimum — to było również w ich interesie. Mieszkańcy nie mogli pozostać bez pomocy i gdy jedna część rodziny wyliczała koszty przedsięwzięcia, inna część — w tym Annika — zakasała rękawy, zabierając się do pracy terenowej. W imię budowania relacji ze wspólnotą, dobrej prasy, własnej satysfakcji… wszystko jedno. Van der Decken pracy się nie boi. A już na pewno ten o imieniu Annika. Bo tym była w pierwszej kolejności. Van der Deckenem. Dlatego dźwignęła się dziś z łóżka o piątej rano. Droga ze Starego Miasta do Maywater okryła się w jej głowie całunem niepamięci. Była dokładnie taka sama, jak wcześniejsze sześćset sześćdziesiąt sześć — tylko z większym ładunkiem nieznośnego ciężaru na barkach. A wszystko to mimo faktu, że wiosenny poranek szczypał policzki jak najmniej lubiana z ciotek — ta, co zawsze troskliwie pyta, czy łono nadal puste, czy jednak usłyszymy dziś w końcu jakieś dobre wieści. Słony wiatr dla odmiany nie pytał o nic, wręcz zagłuszył szepczące zjawy, dając wybrzmieć echom kroków na drewnianym podeście i skrzypieniu masztu, na którym wciąż dumnie powiewała flaga. — Tutaj! — Zza budynku wypożyczalni Erniego pomachała do niej ręka w znajomej, służbowej kurtce i w roboczych rękawicach. Wilson nigdy nie zawodził — wczorajszy telefon odebrał po drugim sygnale, a ledwo skończyła zdanie, z drugiej strony odpowiedziało jej rzeczowe będę. Znali się, jak łyse konie — jeszcze z Bostonu i wcześniej — od szkoły podstawowej, gdzie Lucas stał się jednym z pierwszych antyfanów Anniki. Jak pies — i to nie ten na baby — wyczuł jej słabość i eksploatował ją tak długo, aż nie wybiegła z płaczem do toalety. I to właśnie jemu Johan wybił kiedyś kilka mleczaków w rewanżu za dręczenie ulubionego obiektu jego własnych nadużyć. Lata mijały, a do dziś Annika i Lucas wypili wspólnie więcej — i kawy, i alkoholu — niż mieścił największy basen w części badawczej działu biologii i środowiska. Zaś plan ich porannego spotkania zakładał wspólne uprzątnięcie portu i ulicy. Zmusiła oporne mięśnie twarzy do promiennego uśmiechu — ten mówił: ”Wilson, jesteś bohaterem tego poranka. Masz u mnie bajgla.” Nie to jednak wypowiedziały jej usta. Jeszcze by mu się od tego poprzewracało w tyłku — zamiast wylewnego powitania, usłyszał— — Kawałek dalej zaparkowałam wóz z przyczepą, mam sadzonki. Odgruzowywanie musimy zacząć od początku ulicy, tędy nie przejadę. Wy zajmiecie się sprzątaniem, ja będę sadzić. Gdzie reszta? — Zimno z kolejnym podmuchem wiatru przedarło się przez materiał kurtki — bliźniaczej do tej noszonej przez Wilsona, obie z logo Flying Dutchman na piersi. Zadrżała. A on w mgnieniu oka to zauważył. — Załatwiają sprzęt. Głupia jesteś, na szczęście ja byłem mądrzejszy i wziąłem drugą parę rękawic, chcesz? — Wiedziała, że nie da ich od razu, jak Annika po nie sięgnie. Utarty schemat, rytuał niemalże — dwie próby ich pochwycenia, dwa tygrysie susy, jedno odepchnięcie, pół kopnięcia w kostkę i jedno wyszarpnięcie rękawic. Dziś nie miała na to wszystko najmniejszej ochoty. Z beznamiętnym wyrazem twarzy obróciła się na pięcie, by za chwilę poczuć ciężar cudzego ramienia na swoich barkach. Nie odtrąciła go — było miłą odmianą. I dobrze wiedziała, że nic nie oznacza. — Nie w sosie, co? Jeśli chcesz wiedzieć, to mnie też to nie wygląda na jakieś zwykłe pęknięcie rury. Tu się coś srogo odjeb— Zaczął, po drodze napotykając spojrzenie Anniki. Nie chciała o tym mówić — ani o swoim samopoczuciu, ani o kondycji samego Maywater. Te były podejrzanie ze sobą zbieżne, jakby wioska była nią, a ona wioską. Choć w rzeczywistości, Annika była tunelem. Długim, ciągnącym się w nieskończoność, zasnutym mgłą. Z kątów — czy tunel mógł mieć kąty? — dociera szloch, błaganie, odgłosy, jakie wydaje ktoś, kto nie może nabrać powietrza w płuca. Węchem wyczuwa dym. Noc w noc to samo. I tak od czterech dni. Piąty zaś był tym snem. Cały spędziła na kanapie, obserwując jeden punkt na podłodze. Nigdy wcześniej, ani nigdy później Moriarty nie widział jej w takim stanie. — Po prostu zabierzmy się do pracy. Od twojego gadania zaraz zwiędną ostatnie krzaki i będę miała jeszcze więcej pracy — westchnęła, zmuszając twarz do wątłego uśmiechu. Ten powiększył się, gdy dostała wreszcie — bez walki — rękawice. W ciągu godziny zebrała się dwudziestoosobowa ekipa. Zaczęli od udrożniania przejazdu — do tego miejscami rzeczywiście potrzebowali nie tylko magii, ale i ciężkiego sprzętu. Annika tymczasem oznaczała miejsca, w których posadzi jesiony. Później wspomoże ich wzrost rytuałem — Lucas zobowiązał się rzucić drugi. Po chwili zresztą do niej dołączył. Z łopatą. — Na pewno nie chcesz zawołać prasy, żeby popatrzyli jak ładnie pracujesz? — Akurat pochylała się przy gruncie, dociskała stopą spulchniałą glebę dookoła pnia. Z początku wyglądała tak, jakby przytyku nie dosłyszała. — Napatrzą się na mnie na wiecu. Kop tam dalej, nie mamy całego dnia — Wilson mógł wyzłośliwiać się, ile tylko chciał, ale wiedziała dobrze, że tego widowiska na pewno nie odpuści. Pewnie nie spotkają się wtedy, ba. Nie zamienią nawet słowa. Ale wiedziała, że pojawi się tam choćby po to, żeby spróbować gulaszu Cavanaghów. Minęły kolejne dwie godziny i jedna piętnastominutowa przerwa — wszystkie sadzonki znalazły swoje miejsce, a Annika wyciągnęła z torby dwa słoiki — jeden wręczyła przyjacielowi. — Ja po jednej, ty po drugiej stronie. Masz świece? — Gdy przytaknął, oddaliła się na koniec skwerku i rozsypała rytualny proch w kształt pentagramu. Ustawiła świece. Przyroda Maywater im sprzyjała, ograniczając podmuchy wiatru do ledwie delikatnej bryzy. Gdy wyjęła athame, od świeżo wyczyszczonej powierzchni klingi, odbiły się pierwsze promienie porannego słońca. Naprawdę nie mogła dziś zmrużyć oka. — Terra ferax, plus mihi dabit fructum — jeden obrót, pięć świec, oszczędne ruchy. Magicznym rytuałem wspólnie pobłogosławili tę ziemię, teraz pozostanie trzymać ją z daleka od kolejnych najazdów… Czego? Kurwa, czegokolwiek. Wspólnie oczyścili miejsce przeprowadzenia rytuałów, usunęli świece. Dzień dopiero się zaczynał, ale jutro… Jutro przynajmniej część gruzu zniknie z ulicy portowej. Zużyto komplet świec zielonych na rytuał urodzaju — próg: 10 (k100 + 12) — nie przewiduję fuckupów. /jeśli rytuał się udał, z tematu |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Stwórca
The member 'Annika Faust' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 90 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
River Silverthorn
ANATOMICZNA : 21
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 167
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
30 kwietnia 1985 Rzadko zdarzało się jej wychodzić z domu w celach innych niż do pracy, bądź by wykonywać czynności z pracą ściśle niezwiązane. Kilka dni temu jednak, w jakimś północnym widzie pomiędzy dwiema wyjątkowo dłużącymi się zmianami na oddziale ratunkowym, pół śpiąc, pół sącząc zimną kawę, przygotowaną osiem godzin wcześniej, czytała bezmyślnie gazetę, która wpadła jej w ręce podczas obchodu. Z jakiegoś powodu w głowie zakodowała się jej myśl o tym, że trzeba pomóc, o zniszczeniach, o biednym, pięknym Maywater, po którego uliczkach przechadzała się, młodą sarną będąc, jeszcze bez całego tego bagażu, który spadł jej na ramiona ciemnym i ciężkim całunem powinności. Zarejestrowało się w jej myślach to ogłoszenie. Zaproszenie? Intencja? By w granicach swoich możliwości pomóc mieszkańcom nadwodnej dzielnicy. Co ona mogła? W dresie, niezręcznie całkiem, poranną przebieżkę wykonać w stronę portu w ramach rozgrzewki i tam też, w tym porcie, rąk użyczyć do jakiejkolwiek przyjdzie ją przydzielić pracy. Wiedziała, że nie może tu spędzić całego dnia, czekała ją jeszcze popołudniowo-nocno-poranna zmiana w Szpitalu, niemniej wiedziała też, że jeśli w końcu nie przyjdzie nad wodę, to będzie ją ta myśl zakorzeniona w ośrodku zobowiązania, męczyć do końca świata. I jeden dzień dłużej pewnie. Zatrzymała się, łapiąc oddech, na nabrzeżu. Miała wrażenie, że zmierzenie się z widokiem na wielką wodę było trudniejsze, niż walczenie z dawnymi demonami. Wspomnienia i skojarzenia, które od lat tkwiły uwiązane bezpiecznie gdzieś za granicą jej świadomości, pobudziły się wraz z zapachem słonej wody, więc odwróciła szybko wzrok, próbując nim zlokalizować miejsce jakiejś zbiórki, gdzie kto wie, może ktoś bardziej rozgarnięty od niej w tym temacie rozporządza chętnymi do pracy rękoma i kieruje ku odpowiednim zadaniom. |
Wiek : 36
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Hellridge
Zawód : ratowniczka w szpitalu im. Sary Madigan
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Do rozpoczęcia balu pozostawało kilkanaście godzin, które zamierzał spędzić w porcie, pomagając przy odbudowie. Prace posuwały się powoli i choć przyprawiało go to o pulsowanie żyłki na czole, nie mógł mieć tego nikomu za złe. Społeczność magiczna w sporej mierze skupiła się na Deadberry, które było ważnym dla wszystkich miejscem. Może powinni urządzić niewielki festyn, połączony ze zbiórką funduszy i wspólnym ustawianiem ławek, jak to miało miejsce tam? Dożynki? Być może. Znów w stroju roboczym, bez sygnetów i złotego zegarka, z garniturem odwieszonym do szafy pojawił się w porcie, by zaznaczyć swoją obecność. Port był jednym z mniej zniszczonych miejsc, ale nie mniej ważnym. Wciąż należało się pozbyć resztek gruzu. O roślinność nie trzeba było się martwić, odprawiony rytuał spełniał swoją rolę wyśmienicie - drzewa się zieleniły, krzewy porastały kwiatem bardziej, niż kiedykolwiek do tego stopnia, że port mógłby stać się jakąś cholerną atrakcją turystyczną. Przerwę poświęcił na papierosa. Dopiero wtedy wyróżnił się z grupki pracujących podczas sprzątania ludzi; nie każdy nosił srebrną papierośnicę i równie srebrną, benzynową zapalniczkę. Na moment odór bogactwa przebił się przez zapach potu spracowanych osób. Ten Johana mieszał się jeszcze z wodą kolońską, mieszanka iście wyjątkowa. - Panie van der Decken, a z tym gdzie? - pyta go jeden z pracowników Flying Dutchman, który zgłosił się do pomocy. - Tam, kurwa, na tę stertę, potem przyjedzie ciężarówka, żeby to wszystko zabrać. Skurwysyny pewnie jak zwykle się spóźnią. - odpowiada mu, wskazując kierunek. Ma ochotę splunąć i rzucić kiep papierosa na ziemię ale przypomina sobie, że właśnie, kurwa, tu sprzątają. Odruchowo spogląda na nadgarstek by sprawdzić godzinę i orientuje się, że przecież nie ma zegarka. - Pies to jebał - mówi do siebie rozglądając się za najbliższym śmietnikiem a jego spojrzenie pada na śniadą kobietę, która wydaje się być zagubiona. No pewnie, że się zgubiła, Afganistan czy inny Meksyk to nie w tę stronę. - Teren zamknięty! - woła do niej - trwają naprawy. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
River Silverthorn
ANATOMICZNA : 21
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 167
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Błysk słońca, nieśmiało wychylającego się spomiędzy chmur w ten kwietniowy poranek, odbił się od polerowanego srebra, skutecznie zwracając jej uwagę. Nie to, że była szczególną sroką, ale nigdy nie wiesz, skąd pochodzi takie niespodziewane oczko. Może z lusterka w pudernicy, a może rozpędzonego motocyklisty. Jej wzrok po zarejestrowaniu papierośnicy, połączył ją z ramieniem, przytwierdzonym do reszty tułowia. Przez myśl jej przeszło, że to całkiem zabawne, jak zmęczony mózg rejestrował świat i po chwili wątpliwości jednak skierowała kroki w jego stronę. Na pewno wpływ na to miał pracownik, pytający co zrobić z taczką gruzu, a jak wiadomo, kierowcy taczek o opinie pytają tylko kierownika. - Widzę. - odpowiedziała do szczekającego wąsacza, bo trudno było 'trwające naprawy' przeoczyć - Panu też dzień doby, na tyle na, ile może być w takich okolicznościach. Pisaliście w gazecie, że potrzebujecie rąk do pracy? - rozejrzała się i choć uniosła w duchu brwi, to jej twarz pozostała stateczna jak zawsze- Może trafiłam pod zły adres. - niemożliwe. To by wymagało od niej popełnienia błędu, a od śmierci George'a nie pozwalała sobie na takie rzeczy. Chciałaby móc bez kłamu sama przed sobą przyznać, że otoczenie interesowało ją bardziej niż rozmówca, ale coś w tej jego wodzie kolońskiej i skwaszonej minie przypominało jej, całkiem nietrafnie, rozgniewanego nastolatka, a ona zawsze z wielką fascynacją pochłaniała, energetyczny wampir, tak porywiste emocje. - Podejrzewam, że... na wakat biegania z taczką już się nie załapie. - zrobiła krok, schodząc z drogi Cześka, który po odstawieniu ładunku tak, jak kierownik przykazał "tam, kurwa, na tę stertę" robił nawrotkę po kolejną porcję i obejrzała się za nim. Trudno było nie mieć tego skojarzenia z niewybrednym żartem o tym, jaki zapierdol, że jest kiedy taczkę załadować. |
Wiek : 36
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Hellridge
Zawód : ratowniczka w szpitalu im. Sary Madigan