Sala zadumy W całym klubie dla dżentelmenów nie ma lepszego miejsca do poczytania w spokoju gazety i wypicia porannej (lub wieczornej) kawy. Wśród miękkich dywanów i skórzanych fotelów panuje cisza przerywana jedynie szeptami rozmów oraz szelestem przekładanych stronic. Nie prowadzi się tutaj zażartych dyskusji, a jedynie omawia sprawy, których nikt nie powinien usłyszeć. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Astaroth Cabot
Tu będzie data, pasująca Benusiowi Astaroth Cabot nie zaznał dzieciństwa, jakie znała większość społeczeństwa. Rodzinna posiadłość przepełniona była dyscypliną, nauka oraz pasem ojca który chętnie szedł w ruch, gdy tylko coś nie szło po myśli starego Cabota. Nie znane mu było nic inne, zaś wszelkie odstępstwa od jego normalności krytykował zawzięcie, uważając je za wypaczenia. W tym wszystkim jednak udało mu się znaleźć kogoś, kto dał mu namiastkę dziecięcych zabaw - kuzyna, towarzysza nietypowych zabaw oraz późniejszych szaleństw studenckich czasów. Nie licząc dobermana oraz Czarnego Pana, Benjamin był jego jedynym przyjacielem, nawet jeśli i jemu nie byłby w stanie wyznać wszystkich swoich przewinień dokonywanych za namową Lucyfera. Mimo to darzył go jednak zaufaniem i chętnie spędzał z nim czas, nawet jeśli tego oboje nie posiadali wiele, pochłonięci obowiązkami. Z przyjemnością przyjmował zaproszenia właśnie takie, jak to choć nie pamiętał kto tak naprawdę wyszedł z propozycją spotkania. Lecz czy było to ważnym? Wiele tematów mieli do omówienia, a wypominanie tego, któż też przerwał milczenie było zwyczajnie… nieeleganckie. Garnitur sygnowany imieniem Hugo Boss’a zdawał się być szytym na miarę, zupełnie tak, jakby jego najważniejszym celem było komplementowanie męskiej sylwetki. I tak też zapewne było - Astaroth Cabot wiedział, iż jako diakon oraz sędzia musi należycie się prezentować. Nawet teraz, gdy rozpina dwa, ostatnie guziki koszuli i luzuje krawat, w wolnej dłoni już trzymając szklaneczkę z whisky starszą od niego. I jemu, Mesjaszowi Lucyfera, należały się chwile odpoczynku, złapania oddechu oraz zebrania sił do działań dalszych, wychodzących po za percepcję zwykłych czarnoksiężników. On w końcu był wyjątkowy. Jak ten pieprzony płatek śniegu. Uśmiech pojawia się na męskich ustach, gdy zauważa znajoma twarz, chwilę później zamykając dłoń kuzyna w silnym, solidnym uścisku godnym kogoś, komu warto było zaufać. - Spóźniłeś się. - Zauważa, w jego tonie wyjątkowo trudno odnaleźć jednak pretensję. Do bólu punktualny Cabot wiele potrafił wybaczyć Verity, nawet jeśli wiązało się to z DWOMA minutami samotnego oczekiwania na jego przybycie. Pomija wszelkie grzecznościowe dobrze cię widzieć - to w końcu było jasnym, niczym najjaśniejsze ze słońc galaktyki. Pomija również wszelkie jak żona i dzieciaki? gdyż to zwyczajnie go nie obchodzi. Nadal, owszem, współczuje kuzynowi niezmiernie, iż nie trafił mu się męski potomek… Na tym jednak temat się kończył, porównania do suki i szczeniaków pozostawiał dla ścian rodzinnej rezydencji. - Opowiadaj. - Nakazuje jak zawsze, unosząc szklankę z bursztynowym płynem do ust. Na jego opowieści o szukaniu nowej żony jeszcze przyjdzie czas. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : Diakon, sędzia Sądu kościelnego
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Benusiowi pasuje 24.03 Kiedy byli młodzi Astaroth, chociaż miał już pierwszy chłopięcy wąs nad wargą, zdawał się mieć na karku dobre trzydzieści lat. To nie kwestia wyglądu, a spojrzenia. Dzisiaj, gdy miał ich trzydzieści pięć — był dwa razy starszy. Siedzący w Sali Zadumy siedemdziesięciolatek cudem dojechał do Hellridge i aż miało się ochotę wybrać któryś dowcip na temat starczej ślepoty i prowadzenia samochodu. O ile w ogóle nauczył się jeździć. To nie docinek. Kapłani Kościoła Piekieł rzadko kiedy samodzielnie podróżowali Fordem albo innym Mustangiem, znacznie częściej wysługując się świeżymi klerykami jak woźnicami. Miało to swoje korzyści, choćby pod postacią ponadprogramowego czasu na przejrzenie Księgi Bestii, sporządzenie kazania, zajrzenie w dokumenty którejś ze spraw, w których sądził Cabot albo półsen. Wdowiec nie musiał martwić się o porzuconą w domu żonę. Świeć Lucyferze nad jej duszą. Na pogrzebie poklepał go po ramieniu, choć mężczyzna wcale nie wydawał się załamany. Gdyby Audrey umarła, pierwszego dnia naćpałby się najbezwstydniejszym syfem świata, drugiego też. Trzeciego włożyłby ładny garnitur, na twarzy wymalował smutek, chwycił za rękę córki i planował sobie życie. Jak żyć bez jedynej kobiety, która faktycznie potrafiła uchwycić jego sens? To nie przytyk do kobiet. Wystarczyło wspomnieć o Valentinie, by bystro dojść do dedukcji, że chociaż śmierć pani Verity byłaby katastrofą, tak nie cierpiałby z samotności. Odosobnienie nie serca, a rozumu i zdjęć w gazecie. Przykre? Być może. Rolls-Royce podjechał pod koronne wejście country clubu, a kluczyki przekazał chłopcu obsługującemu parking. Typowa śpiewka „nie zarysuj”, utknęła na wardze, gdy mijał go pospiesznie. Zegarek na przegubie wskazywał minutę po pełnej godzinie, a Astaroth nie lubił spóźnień. Z tego powodu zwolnił kroku, uściskiem dłoni witając wujka własnej żony, który akurat mijał go, wychodząc z restauracji. Krótka pogawędka („wszystko w porządku?”, „oczywiście”, „co u wuja?”, „dobrze?”, „do zobaczenia”) sfinalizowana równie szybko co przechadzka na pierwsze piętro prosto do klubu dla dżentelmenów, skutecznie odciętym ochroną. — Na to, co dobre warto czekać — kurtuazyjny uśmiech do ulubionego sędziego zwieńczony był uściskiem dłoni, gdy siadał obok na miękkim fotelu, przechodzącemu kelnerowi wyłącznie gestem dłoni zapowiadając, że poprosi to, co zawsze. Koniak Hennessy, ten ze stojącej z tyłu butelki, tylko na nadzwyczajne okazje dla nieprzeciętnych gości. — Pamiętasz Ezrę Sterlinga? — jedna z pierwszych spraw, w której osądzał Cabot, zgodnie z pamięcią Verity'ego. Jeden był wtedy ledwie smarkaczem uczącym się od wprawnych sędziów — drugi od innych adwokatów. Spojrzenie skrzyżowało się na sali sądowej pod koniec procesu, gdy winowajca, przeciwko któremu występowali Verity ze względu na jego przewiny w stosunku do Silasa Monroe, ukrył twarz w dłoniach. Ezra wiedział, że żywota dokona w więzieniu w kazamacie. — Chce składać apelacje. Napomknął mi o tym znajomy z Salem. Ach, pamiętasz? Byliśmy wtedy tacy młodzi... — nie chciał napomykać o pracy, chociaż w oku kręciła się metaforyczna łezka na myśl o przebrzmiałych latach. — Wydawało nam się, że świat leży u stóp. Spójrz na nas teraz. Sprawdziło się — krótki chichot i uniesiona wyżej szklanka z koniakiem. — Nie mam ci wiele do opowiedzenia, kuzynie. Słyszałeś o kataklizmach w Hellridge sprzed miesiąca. Williamson buduje na tym kampanię wyborczą, czemu się zresztą nie dziwię. Sam bym to zrobił na jego miejscu — dodał szczyptę bursztynowego pyłu do ognia, tylko po to by płonień eksplodował. Nie spodziewał się, że Astaroth uniesie się na samo przypomnienie o Williamsonie, ale Benjamin niczego nie lubił tak mocno, jak stanowczych deklaracji i draństwa. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Astaroth Cabot
Choć w spojrzeniu kuzyna był już w podeszłym wieku, Astaroth Cabot czuł się nadzwyczaj młodo. W zasadzie nadal żył w przekonaniu, iż oto cały świat stoi przed nim otworem i czeka aż on, Wybraniec samego Lucyfera, sięgnie po to, co mu się należało. I przyznać trzeba było, że pan Cabot skrupulatnie wbijał swoje szpony w kolejne, co ciekawsze kąski zagarniając dla siebie coraz to więcej i więcej… Nie zanosiło się, aby kiedykolwiek miał tego dość widząc siebie na czele całego Kościoła Piekieł i, w swoim skromnym zdaniu, będąc jedynym, który nadawał się na objęcie stanowiska Kardynała Kościoła Piekieł. Które prędzej czy później obejmie, nawet jeśli przejęcie to nie będzie dokonale w sposób w pełni… moralny. Wiedział co robić i był pewien, że sam Lucyfer podszeptywał mu odpowiednie rozwiązania, kierując na drogę jaka była mu zapisana - tę chwały oraz władzy, których nigdy nie będzie mu dość. - Nie lubię spóźnień. - Mruczy więc słowa, które nad wyraz często kieruje w stronę kuzynów, wyginając przy tym usta w wyrazie niezadowolenia. Nie znosił okrutnie gdy ktoś marnował jego czas zmuszając go do czekania, a ów brak tolerancji rozlewał się nawet na najbliższy kuzynów których, mimo całej do nich sympatii, zwyczajnie nie potrafił nie strofować z tego powodu. - Mam w takim razie nadzieję, że to dobre jeszcze do nas dołączy. - Dodaje z przekąsem, lecz przyjazny uśmiech, o ile w ogóle w taki potrafił ułożyć swoje usta, sugeruje, iż są to jedynie przyjacielskie przekomarzanki. Zielone spojrzenie lustruje dokładnie twarz kuzyna, w oczekiwaniu na co ciekawsze wieści jakie może mu przynieść. Sam Cabot starał się mieć oczy oraz uszy dookoła głowy, nigdy nie pogardził jednak dodatkowymi informacjami. - Pamiętam.. - Mruczy, po czym unosi szklaneczkę do ust. Alkohol pali przełyk, pan Cabot zaś unosi z zainteresowaniem brew, zainteresowany niesionymi wieściami. No,no… Kto by pomyślał, że stary Sterling postanowi jeszcze o siebie zawalczyć. Walka ta jednak przypominała walkę Don Kichota z wiatrakami, zwłaszcza gdy podważone miało być nazwisko nie tylko Cabot ale i Verity. Śmieje się na kolejne słowa, jakie wypowiada drogi kuzyn. - Zdaje się, jakby było to wieki temu… - Mruczy, bo faktycznie ma wrażenie iż minął spory kawał czasu od dnia, gdy stawiali pierwsze kroki na sądowych salach. - Choć nie do konca zgodze sie ze stwierdzeniem iż świat leży nam u stóp. To sugerowałoby, że już nic nas nie czeka… A to, mój drogi Benjaminie, jest łgarstwem. - Puszcza mężczyźnie oczko, zupełnie jakby miał odpowiedzieć, że łgarstwem on, praworządny diakon, brzydzi się okrutnie… Choć każdy, kto choć odrobinę lepiej znał pana Cabot doskonale wiedział, iż było to kłamstwem samym w sobie. - Sterling zaś.. Doskonale wiesz, jak to się skończy. Miejmy jednak nadzieję, iż ma resztki rozumu między uszami. - Dodaje w temacie starego znajomego gdy jeszcze humor miał dobry. Ten zaś popsuło samo wspomnienie pewnego nazwiska, którego w jego domu nie zwykło wypowiadać się głośno. I choć stara się zachować względny spokój, na jego twarzy pojawia się wyraz odrazy oraz zwykłej, czystej pogardy. - Dobrze wiesz, co o nich sądzę. Te szumowiny wykorzystaliby i tego całego chrześcijańskiego papieża, gdyby tylko to gwarantowałoby im pozostanie przy korcie… - Wyrzuca z siebie i choć jego słowa mogą graniczyć z kontrowersją doskonale wie, że tu może je wypowiedzieć. Prędzej piekło zamarznie niż jakikolwiek Cabot wypowie się pomyślnie o kimkolwiek nazwiskiem Williamson. - Ktoś powinien w końcu utrzeć im nosa i odsunąć od decyzyjności. - Dodaje pewien swoich słów, co pieczętuje uniesieniem szklanki do ust. Tak dopomóż Lucyferze i spraw, aby Williamsonowie rozbili sobie te … |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : Diakon, sędzia Sądu kościelnego
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Każdy wyraz niezadowolenia Astarotha podejmował z uśmiechem. Ten nie był wyrachowany, perfidny czy przesycony wredotą — Benjamin miał zupełnie inne sposoby, by grać na ludzkich nerwach, a w przypadku tego mężczyzny zwyczajnie tego nie robił. Nie opłacało się to, nawet jeśli czasem lepiej było zamknąć już garnące się do odpowiedzi usta, przełknąć ślinę. Był kapłanem, a kapłani — czy Verity tego chciał, czy nie — w społeczności zawsze mieli cieszyć się adekwatnymi względami. Cabot — jako ród — byli tego najgodziwszym przykładem. Astaroth — jako człowiek — dowodem. Roześmiał się krótko i bezprecedensowo szczerze. Narcystyczna natura (może jednak jego towarzysz odziedziczył ją po matce?) była chciwa na pochlebstwa, ale równie chętnie przyjmowała drobne leksykalne potyczki. — Nie zamawiałem, ale wiem, gdzie stoją — mrugnął do kuzyna w żarcie, następnie rozsiadając się wygodnie na miękkim skórzanym fotelu. Country club nie słynął z tłumów i na tym polegała jego sława. Mogli bez nerwów porozmawiać, raczyć się szlachetnym alkoholem. Być może powinien był wstrzymać się z tym żartem, bacząc na fakt, że ostatnio zmarła pani Cabot, ale znając Astarotha, ten niewiele sobie z tego zrobił. Żałoba minęła (mijała?), a on będzie miał lepszą, ładniejszą, taką, która usatysfakcjonuje go. Biada przyszłej takiej. Benjamin mógłby żałować jej drobnej sylwetki, nieważne kim by się stała, ale zwyczajnie tego nie zrobił. Nie miało znaczenia, że byłaby to kobieta. Ludzi traktował równo — jak zbędne przedmioty na liście rzeczy do wykonania. Kobiety tak, jak traktuje się kobiety. W jego życiu istniało za to kilka osób, dla których poświęciłby wszystko, dał wyrwać sobie powieki, jeśli tylko to ochroniłoby ich przed konsekwencjami. Na szczęście nie musiał tego robić, na szczęście miał coś o wiele cenniejszego niż powieki — mowę. — Czeka na nas to, czego zapragniemy, prawda? — szklankę przepełnioną alkoholem uniósł wyżej w niemym toaście. — Przekraczalne granice, bezzwłoczne uciechy i jeden jedyny chuj nam w dupę, bo nie ma komu tego przekazać. Na razie — wiedział, co powiedzieć, by zabolało ich obydwu. — Jeszcze raz bardzo mi przykro z powodu śmierci Elisabeth — żałość i gorycz nie mieszała się z rozbawieniem. Irracjonalność chwili. Jak można było rozmowę wieść w ten sposób? Otóż prosto, lekko i do celu. Elisabeth nigdy nie była mu bliska, ale miała dostatecznie dużo oleju w głowie, by zniknąć z tego świata, nim Astaroth rozpęta na nim rzeczywistą pożogę. Taka zawsze szła za ludźmi ich pokroju i nie sposób było jej uniknąć. Widział oczami wyobraźni, jak za Cabotem pali się szosa, jak każdy jego krok wkoło czyni unicestwienie. Był człowiekiem ambitnym i oddanym Lucyferowi, a każdy Verity wiedział, że ten jest w mocy dać ogromną władzę, jeśli tylko spełni się jego oczekiwania. Czyż nie taką chwalili się dzisiaj członkowie jego rodziny? Kancelaria radziła sobie lepiej z każdym rokiem, a talenty, jakie posiadali, można było wychwalać w pieśniach. Cabot? Niemal sprawowali pieczę nad Salem, rzadko kiedy można było znaleźć kogoś, kto splunąłby pod ich nogi. Rzadko kiedy, ale... Byli przecież Williamsonowie. — Wiem, ale musisz przyznać, że ten plan jest godny podziwu — nie oderwał spojrzenia od kuzyna. — Ronald Williamson nie mógłby wymarzyć sobie lepszej kampanii niż ta budowana na strachu. Hellridge jest inne od Salem, obydwoje to wiemy. Daleko od wszystkiego, zimne i puste, śmierdzi chujem, ale ważne. Nie sposób obejść się bez niego. Coraz częściej słyszę natomiast plotki, że Laffite chcą dobrać się Saint Fall... — przykrótka zaczepka, po której spodziewał się, że Astaroth da mu, choć ociupinę więcej informacji lub swoich poglądów na ten temat. Przyjaźń z Barnabym była nierozerwalna. Rodzina była najważniejsza. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Astaroth Cabot
Lekkie żarciki, uśmiechy oraz pozornie luźna atmosfera wskazywać miała na przyjemne spotkanie biskich sobie mężczyzn przy kieliszku czegoś dobrego… Pozornie, gdyż Astaroth Cabot zdawał się nigdy nie tracić czujności, a zielone oczy zawsze spoglądały z przenikliwą podejrzliwością. Inaczej nie potrafił, zapewne przez fakt, iż on sam w takich chwilach ciągle poszukiwał informacji. Niewielkich wskazówek które później przekuć można było w argumenty. A tych nigdy za wiele nawet jeśli nie zamierzał występować przeciwko kuzynowi tak doskonale wiedział, że informacje przydadzą się zawsze, zwłaszcza gdy zdawali się grać do podobnej bramki… O ile te dwa gady były w stanie w jakikolwiek sposób grać zespołowo. Krzywi się na kolejne słowa kuzyna, któremu również nie przyszło doczekać się męskiego potomka. Co prawda Asatroth w tej kwestii był mężczyzną mądrzejszym, gdyż pozbył się możliwych córek zanim zdążyły w pełni wykształcić się pod sercem jego zmarłej żony. - Na razie… – Przytakuje, mocząc usta w alkoholu który pozostawia po sobie przyjemne ciepło na języku. Benjamin poczęcie syna miał ułatwione za sprawą posiadania żony, Astaroth ponownie znalazł się w miejscu poszukiwań, nie chcąc aby przyszły spadkobierca pochodził z nieprawego łoża. Nawet jeśli on, Wybraniec Czarnego Pana, był istotą ponad wszystkie inne, podchodzącą pod zupełnie inne plany gry. – To była wielka strata… – Przytakuje w udawanym zrozpaczeniu oraz smutku i nawet jego głos drży odrobinę w tym teatrze udawanego żalu za zmarłą żoną. Tylko on i jego najbliższa rodzina wiedzieli, że Elisabeth znalazła się dokładnie tam gdzie powinna i gdzie zaprowadziły ją jej własne akcje. Zasady było proste i gdyby tylko słodka Carterówna ich przestrzegała, zapewne wybierałaby właśnie suknię na rodzinną kolację podczas Święta Aradii. – Jestem pewien drogi kuzynie iż to nie jest przypadek. Lucyfer musi mieć co do nas o wiele większy plan, niż to, co do tej pory osiągnęliśmy. – Snuje przekonany, w swym fanatyzmie gotów dać sobie uciąć dłoń za prawdziwość swoich słów (lewą oczywiście, prawa była mu potrzebna do dokończenia wersji numer osiem jego własnej autobiografii). Wychowanie Cabotów z pewnością odcisnęło na nim piętno. – Nasza scheda nie jest jeszcze na tyle wielka, aby ją przekazać. – Tego jest pewien, przynajmniej jeśli chodzi o jego osobę. Czekało na niego krzesło Kardynała i Lucyfer jeden wie, że nie cofnie się przed niczym aby ten cel osiągnąć. Pierworodny syn mógłby ten plan odrobinę… skomplikować. Żałoba minęła, ojciec poszukiwał mu nowej żony i nie pozostawało to tajemnicą. Prycha pod nosem na wspomnienie tego psa Williamsona po czym sięga po papierosa aby zatlić jego czubek zapalniczką. - Ronald Williamson, choć może mieć dobrą kampanię nadal pozostaje mężczyzną, który nie będzie wiedział jak wykorzystać wszystkie atuty takiej rozrywki. – Mruczy złowrogo, niezadowolony z tej całej farsy. Williamsonowie byli karaluchami których należało się pozbyć aby magiczny świat stał się odrobinę lepszy. – Ach tak? Takie plotki jeszcze do mnie nie dotarły… – Zaciekawienie błyska w zielonych oczach sugerując, że z przyjenością dowiedziałby się więcej. Ciężko było stwierdzić czy faktycznie nic o tym nie wie czy może udaje, aby zweryfikować informacje które posiadł do tej pory. Szach i mat. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : Diakon, sędzia Sądu kościelnego
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: o poronieniu słów kilka Lekkie żarciki, uśmiechy oraz pozornie luźna atmosfera to przykrywka, dla tego, co czai się pod kopułą stworzoną z grubego szkła. Z zewnątrz jest zamglone, jakby ktoś wytarł i starł jego powierzchnię, by zaglądanie do środka było bardziej obserwacją kształtów i kolorów, niż dostrzeganiem szczegółów. W środku jest natomiast lustro, tak by Benjamin, tak aby Astaroth mogli się w nim przeglądać. Na twarzach widzianych w lustrze nie ma rys, nie ma zmarszczek. Są naznaczenia czasu, jest ból i nienawiść, jest „ja”. Nie „my”. Tylko i wyłącznie „ja”. Brak posiadania syna dla Verity'ego nie był okraszony wstydem, a bólem. Wyrwany z łona Audrey chłopiec był złą przeszłością i katuszą, gdy krwawe łzy żony spadały na podłogę, a wokół serca adwokata plątał się cierń. Mężczyźni nie przyznają przed sobą uczuć, nie mówią o smutku, bo smutek jest zarezerwowany dla słabych. Prawdziwy mężczyzna broni rodziny i nigdy się nie poddaje, bo gdy przegra, próbuje ponownie aż do skutku. Tego uczył go Benjamin pierwszy. Benjamin drugi jak zwykle czuł, że nie sprosta tym oczekiwaniom, nawet jeśli gwiazdy i rzeczywistość twierdziły inaczej. Ojciec poklepał go po ramieniu, złapał za kark i powiedział „następnym razem się uda”, po czym odszedł do salonu, aby nalać sobie z barku koniak. Matka kiwała ciepło głową na wieść o poronieniu i nie zamierzała wgłębiać się w ten temat. Była suchą kobietą. Suchą jak pergamin w bibliotece Abernathy. Pasowali do siebie z ojcem, tak samo, jak Benjamin pasował do Audrey. Złoty chłopiec i złota dziewczyna, obydwoje zrodzeni z płynnego kruszcu, świecącego z oddali. Może postępował niecnie. Może w marynarce trzymał torebkę z kokainą, a pogrzebane sny zamieniał w koszmar.... Może... ale przynajmniej istniał naprawdę, gdy prawdziwa twarz rwała ubraną pięć lat temu maskę dobrej woli. — Zapewne masz rację — potwierdził skinieniem głowy, biorąc kolejny łyk koniaku. Widać to łączyło go z Benjaminem pierwszym najbardziej. — Mam prośbę, byś odprawił mszę w intencji spokoju duszy Benjamina III — urodził się, a zaraz potem zniknął. To wystarczający powód. — Nic wielkiego, wolę, żeby to była mała msza bez tłumów. Prywatna. Dla mnie — doprecyzował. Ile to będzie kosztować? — pytało spojrzenie. Audrey nie lubiła o tym mówić, zakaz obejmował cały dom, wszystkich przyjaciół i rodzinę. To się nie wydarzyło — uwydatniało się w jej spojrzeniu, na które nie potrafił reagować. Przez miesiące nauczył się po prostu je ignorować. Rozpadali się w pył, próbując znaleźć między sobą starą miłość. Doszło do przyzwyczajeń, do cierpienia, które nieokreślone spędzało sen z powiek. Zmienili się obydwoje, tak samo szybko, jak zakręcił się świat. Wiecznie wokół własnej osi — dwa jego pępki, jeden wypychający drugi. — Och — uśmiechnął się niewinnie. Mata nie było. Prawnik kontra sędzia. Prawnik kontra kapłan. Verity konta Cabot, historia prawdziwa. — Widocznie nie były prawdziwe albo na tyle nieistotne, że zajmować ci nimi głowę. Są ważniejsze sprawy. Jaki jest pogląd Salem na 26 lutego w Hellridge? Jaki jest twój pogląd? — mógł zbyć te pytania, ale to zrodziłoby kolejne, niewypowiedziane: po co? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła