First topic message reminder : Wybrzeże muszelek Jest największą atrakcją szczególnie po sztormach. Najbardziej lubiane przez dzieci i kolekcjonerów, to właśnie w tym miejscu można znaleźć najciekawsze muszle, a czasem nawet i największe. Z tego względu nie jest dobrym miejscem na wypoczynek czy beztroski spacer boso po piasku, przez nieuwagę można sobie pokaleczyć stopy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Wiem. Mimowolny uśmiech odbił się na ustach dziewczyny, słysząc reakcję na komplement. Wiem. Swego czasu ona też tak odpowiadała, bardziej udając skrajną pewność siebie niż takową faktycznie żyjąc. W cieniu jej istnienia wciąż pozostawał strach, który wlepiał w nią swoje wielkie oczyska, ale bywały momenty, w których udawała, że go nie widzi. Albo jeszcze piękniejsze – gdy naprawdę go nie widziała. Wtedy wiem było naturalną reakcją na każdą pochwałę i każdy komplement przyjmowany był bez wykręcania, jakby na niego nie zasłużyła. Kiedy to było? Chciałaby tak raz jeszcze potrafić. Uśmiech zaczął przygasać w chwili, kiedy nieznajomy jej mężczyzna przypuścił, iż ona też śpiewa. Zawodowo. Tylko pewnie nie tutaj. Ile razy to już słyszała? Możesz osiągnąć wszystko. Być może by mogła. Ale nie w tym życiu. Nie z tą głową, nie z tym stresem, nie ze strachem za plecami i nie z bólem, który obezwładniał mięśnie, z którym musiała walczyć i który nieraz zaciskał krtań. Mężczyzna przyklękał tuż przed nią, a ona złapała się na tym, że przecież powinna wstać. Nieładnie tak siedzieć, kiedy ktoś do Ciebie mówi. Teraz już było trochę za późno, ale poprawiła się na piasku, siadając na piętach. — Nie. Nie, ja… ja nie śpiewam – nerwowy uśmiech, ucieczka spojrzeniem. Gdy chciała, potrafiła kłamać, ale teraz wcale nie chciała. I wcale nie kłamała. – Śpiewanie raczej nie jest dla mnie. Mantra, którą wbiła sobie do głowy. Wytłumaczenie, które jako jedyne trzymało ją w ryzach ponurej rzeczywistości i nie pozwalało przekroczyć progu teatru w formie innej, jak tylko jako widz. Nie nadawała się do tego – bo śpiewak na scenie ma śpiewać, nie zginać się w spazmach bólu, które nie są odzwierciedleniem postaci. Spojrzała na buty, które mężczyzna przyniósł ze sobą. Miał je w dłoni, teraz stawiał je na piasku. Wyglądały na drogie. Czy ze śpiewania można naprawdę tak dobrze wyżyć? Być może – ale o tym się już nie przekona. Ona skazana była jedynie na pensję i renomę zwyczajnej kelnerki. Nie było wcale źle. Valerio był całkiem miły. O ile się akurat nie denerwował. Na nią denerwował się rzadko. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Obserwował, jak jej uśmiech znika, jak gdyby porwał go wiatr. Szkoda, ładnie się uśmiechała, a to zmieszanie ewidentnie stawało jej kością w gardle. Swoim zwyczajem przechylił lekko głowę w bok, jak pies próbujący rozpracować znaczenie słów wypowiedzianych tonem, który już kiedyś słyszał. - Co to znaczy, że śpiewanie „nie jest dla ciebie”? - Zapytał, błyskawicznie skracając pomiędzy nimi dystans słowny. Dziewczyna była młodziutka, nie było sensu ubierać się w przesadne konwenanse, zwłaszcza gdy klęczeli już przed sobą na wilgotnym piasku. - Śpiewanie jest dla każdego, kto potrafi wydusić z siebie jakikolwiek stały dźwięk. Ale takie śpiewanie… do niego potrzeba również potężnej szczypty talentu i mnóstwa ciężkiej pracy. - Zauważył, powoli opadając do tyłu i ostatecznie siadając na swoich nagich piętach. Biedny, całe spodnie sobie zniszczy tym poświęceniem dla talentu niedocenionego przez samą właścicielkę. W tej chwili wydawał się tym zupełnie nie przejmować. Zaabsorbowała go nawet bardziej, niż absorbował sam siebie. - Śpiewałaś już kiedyś. - Stwierdził, nie wysilając się na formułowanie czegokolwiek jako pytania. Łudził się, że będzie mógł rozpoznać ewentualne zmieszanie pojawiające się na jej twarzy. Czy słusznie? To się okaże. - Dlaczego uważasz, że to nie jest dla ciebie? Zrobił jej przestrzeń na wypowiedzenie się nawet, mimo że swoje zdanie już wygłosił i zmieniać go nie zamierzał. Jedna opinia nie zmieni cudzego postrzegania świata. Szkoda, Overtonów powinni uczyć potężnej manipulacji jeszcze przed nauką chodzenia. - Moim zdaniem, jak najbardziej jest. Szkoda byłoby, gdyby taki głos się marnował w... gdzie pracujesz? - Wścibstwo Maurycego czasami nie znało granic. Zapewne powinna oburzyć się tą bezczelną poufałością, która przecież przychodziła mu naturalnie, ale miał nadzieję tego uniknąć. Jakoś tak łatwiej było zapomnieć o wszelkim przekraczaniu granic, gdy syrena uśmiechała się tak ładnie i obdarzała cię swoją niepodzielną uwagą. Możliwe, że wszystko to potęgował fakt, iż Maurice dotknął też boku szyi dziewczęcia, muskając nieco suchymi od oceanicznej soli palcami tę jedną niepozorną krtań. |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
To nie jest dla niej łatwy temat, a jednak coś w jego postawie (wyglądzie?) powoduje, że uśmiecha się znowu. Kojarzy jej się teraz ze szczeniaczkiem, który próbuje pojąć, co też ten człowiek mu kładzie w tym momencie do głowy. Albo po prostu udaje, że chce pojąć. Za moment wywali znów języczek, będzie uroczy i wszystko zostanie mu wybaczone. Zadziwiające porównanie nieznajomego mężczyzny (choć niewiele starszego) do szczeniaka. Niesamowite, Alisha, naprawdę. Wiedziała, że mówił dość mądrze. Sama uważała podobnie – każdy mógł śpiewać, bez względu na talent. Nie każdy mógł tego słuchać, ale faktem było, iż śpiewać każdy mógł. Zawodzić, fałszować i wyć też. Jej to nigdy nawet nie przeszkadzało. Nawet ją denerwowało, jak wszyscy nagle myśleli, że muszą wstydzić się przy niej śpiewać, bo ona ma szczyptę talentu więcej. I co z tego? Powygłupiać się przy piosenkach każdy lubił. Ona też. A to, że ciężej przychodziło jej fałszowanie… Kwestia wyćwiczenia i dobrej intonacji. Głośne, ciężkie westchnięcie opuszcza jej usta. Wzrok spoczywa na splątanych ze sobą dłoniach ułożonych grzecznie na kolanach. Piasek wciąż oprósza jej włosy i nigdzie się nie wybiera, nawet nie poddając się podmuchom wiatru i morskiej bryzie. Sama nie wie, dlaczego tak wdała się w rozmowę z nieznajomym. Nie była przecież normalnie aż tak ufna. Dlaczego uważasz, że to nie jest dla Ciebie? Bo prawie przez to umarłam. Tak by powiedziała mama. Alisha by powiedziała, że wolałaby umrzeć, niż żyć życiem, jakie wiedzie teraz. Ale byłaby wtedy tragicznie niewdzięczna. — Jakby… - jakby to ująć. Jak ująć prawie zginęłam na scenie w ludzkie i bardziej przystępne słowa. – Nie mam wystarczającej odporności na stres. Wymówka stara jak świat, każdy ze śpiewaków mógł coś takiego powiedzieć, a jednak i w tym było ziarno prawdy. Nie miała tej odporności – stres powodował ból, czasami wręcz nie do zniesienia. A nie mogła przecież w nieskończoność brak leków na uspokojenie. Ani wisieć na słuchawce z Marcello, kiedy ten miał własne życie i własne problemy. Ciekawe, czy znalazł już nową dziewczynę. Podnosi wzrok na nieznajomego i ma już na końcu języka w Palazzo, kiedy coś w głowie ją stopuje. Teoretycznie w pracy była bezpieczna. Tak się czuła przynajmniej. Ale z pracy miała niedaleko do domu. Tam już tak bezpieczna być nie mogła. A przynajmniej nie mogła być tego pewna. — W restauracji. Jestem kelnerką. I tyle. Więcej z jej gardła się nie wydobyło, bo nie potrafiła odgonić otępienia z własnej głowy, gdy suche palce mężczyzny dotknęły jej szyi. W dziwnie pieszczotliwy sposób, jakby byli bliższymi znajomymi, nie osobami, które nawet nie znają swoich imion. Wpatrywała się w niego ze zdumieniem, w oczach pobłyskiwał niepokój tą poufałością, mięśnie spięły się momentalnie, ale nie cofnęła się. Coś jej nie pozwalało i nie umiała tego wytłumaczyć. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Odpowiedź dziewczęcia była bezpieczna i absolutnie banalna. Każdy mógł to powiedzieć i gdyby to była jedyna rzecz, która powstrzymywała przed robieniem kroków naprzód, żaden Overtone nigdy nie osiągnąłby sukcesu. Nad nimi dodatkowo widniały koszmarne oczekiwania, których zawiedzenie odbijało się nie tylko szerokim echem w przestrzeni publicznej, lecz przede wszystkim wpływało na zawodzącego, odtąd będącego pod baczeniem starszych i bardziej doświadczonych. Nie mogli sobie pozwolić na zbyt wiele wtop, a przynajmniej nie takich, które miało oglądać całe Saint Fall. - Chciałabyś nad tym popracować? Mogę cię postresować. - Zaproponował, ubierając twarz w jeden z najbardziej ogłupiających uśmiechów, jakie skrywał w swoim ogromnym asortymencie. Znamienny był fakt, że akurat z tego konkretnego korzystał zazwyczaj wtedy, gdy wybierał się na odrobinę grzeczniutkich flirtów… - Oj, biedactwo - westchnął Maurice nad losem pięknej dziewczyny, uwięzionej niegodnie w ramach pospolitości. - Zdecydowanie musisz to zmienić. Tu i teraz, zaraz. Zawyrokował i tym razem jego uśmiech stał się nieco przewrotny. Pomimo początkowych założeń, miał wrażenie, że ptaszek zaczyna wyślizgiwać mu się z rąk. Zaskoczenie widoczne na jej twarzy mogło być zapowiedzią nieuniknionego. Należało działać. - Przyjdź na przesłuchanie do Teatru Overtonów. - Zdradzieckim, śpiewnym tonem, na który zdobyć się mogły wyłącznie syreny, spróbował zasiać w jej głowie sugestię. - Zaśpiewaj im tak, aby chwycić za serce. Pokaż im, co potrafisz. Palce Maurycego powoli ześlizgiwały się z szyi dziewczyny, a kiedy kontakt cielesny całkowicie ustąpił, urwała się też hipnotyczna szanta. Zamrugał kilkukrotnie. Od wwiercania w nią spojrzenia aż poczuł piasek pod powiekami. Może nawet prawdziwy. Overtone ułożył dłonie na udach, ale przedtem zerknął na zegarek oplatający mu nadgarstek. Jego czas wolny ostatnio niedomagał, między innymi przez serię przesłuchań, które miały wyłonić drugi najważniejszy głos na deskach rodzinnego teatru. Jak dotąd Maurice po prostu umierał tam z nudów. Nikt, kto się stawił, nie spełniał nawet połowy jego oczekiwań i w pewnym momencie przestano nawet angażować go w drugie próby. Na pewno nie dlatego, że ostatnim razem prawie zepchnął jakieś niewinne niczemu beztalencie ze sceny… a przynajmniej wyglądał tak, jakby za moment miał to zrobić. - Proszę, pomyśl nad tym. - Odezwał się jeszcze, nim powoli zaczął dźwigać się na nogi. Lament na poziomie III: udany |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Niekontrolowanie z warg dziewczyny wyrwał się krótki śmiech. Z jakiegoś powodu mogę cię postresować brzmiało komicznie i zabawnie, a przy tym okrutnie przeuroczo. Czy to dlatego, że i nadawca tego komunikatu był przeuroczy i wyglądał jak siedem cudów świata? Być może. Z jednej strony wiedziała, że powinna uważać, ale z drugiej… wystarczyło na niego po prostu popatrzeć. Popatrzyła o wiele za długo i za moment za to zapłaciła, spojrzeniem uciekając. Uciekła tylko dlatego, że nie chciała się odkryć, jak bardzo nie chciała swojego życia i jak bardzo pragnęła zmiany. Nigdy nie chciała podejmować się pracy w Palazzo i nigdy nie chciała podawać pizzy roszczeniowym gościom. Wcale nie trafiła tak źle. Nawet lubiła tam przebywać. Ale w dalszej perspektywie… właściwie ta praca nie miała dalszej perspektywy. Po prostu. Miałaby całe życie być kelnerką? Wcale nie chciała. Jedyne, co ją zaskoczyło, to fakt, że z jakiegoś powodu temu mężczyźnie zależało, aby przyszła do teatru i zaśpiewała. Nie wiedziała, że jest jakieś przesłuchanie, a teraz… Tak bardzo by chciała. Miała przecież i piękną barwę, i wspaniałą wrażliwość, która potrafiła skłaniać widza do łez, miotać jego emocjami. Największym problemem były tylko jej emocje. Te, których nie potrafiła opanować. Chciałaby. Naprawdę by chciała. Ale się bała. Ale by chciała. Przyszłaby. Gdyby tylko wiedziała… — Kiedy? Podnosi wzrok i patrzy, jak mężczyzna ją opuszcza. Wcale nie chciała, żeby szedł. Co, jeśli się więcej nie zobaczą? Nawet nie wiedziała, jak się nazywa i kim jest. Mogła tylko przypuścić, że pracował w teatrze Overtone’ów, skoro to właśnie tutaj ją zapraszał. — Co, jeśli nie dam rady? – już prawie szeptała, ponownie uciekając wzrokiem w dół. – Jedynie się skompromituję… Ale chciałaby spróbować. Kto wie, kiedy byłaby jeszcze jedna szansa? — Nie wiem nawet, na kogo powinnam się powołać. Jak się pan nazywa? To ważne. Chociaż imię, żeby wiedziała, kogo szukać. A może to wszystko było tylko pięknym snem. Marzeniem naiwnej dziewczyny. Tak to właśnie wyglądało. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Jego oczy zalśniły, kiedy tylko z ust dziewczęcia wydarło się wreszcie pytanie, które pragnął usłyszeć. A może to po prostu śmieszna gra światła? Znad pleców Alishy wciąż obmywały ich promienie zachodzącego słońca. Iskierki igrały na twarzy syreny prawie tak samo zgrabnie, jak zadowolony z siebie uśmiech wykrzywiający mu wargi. - 22 marca - poinformował, odnotowując jednocześnie w pamięci, że nie pytała, jak dotrzeć do teatru. Była już kiedyś u nich? Jednocześnie miał nadzieję, że pojawi się na przesłuchaniu, jak i czuł się nieco oburzony, że go nie skojarzyła. Wybujałe ego syrenki zawsze oczekiwało na dodatkowe nadmuchanie, nawet gdy nie było to społecznie wskazane. - Dasz radę. Będę trzymał za ciebie kciuki na widowni. - Obiecał i była to jedna z nielicznych obietnic, jaką zamierzał dotrzymać z autentycznym, pełnym zaangażowaniem. Zwłaszcza że kosztowała go niewiele. I tak będzie musiał tam siedzieć. Jeżeli istniała jakakolwiek szansa na to, że przy okazji czeka go odrobina prawdziwej rozrywki i przyjemności ze słuchania drugiej osoby, to był gotów na to wielkie poświęcenie. Wstał i spróbował nieco otrzepać spodnie z klejącego piasku. Równie dobrze mógłby po prostu wytarzać się na plaży, bo zamiast pozbyć się intruza, niechcący tylko go roztarł. Lucienne mu kiedyś głowę urwie. Szef ewidentnie żył, by testować jej umiejętności wywabiania plam bez zniszczenia jego garderoby. Poddał się i uniósł błękitne spojrzenie na dziewczynę. Jego psotna natura dała o sobie znać, bo chociaż mógł przedstawić jej się pełnym nazwiskiem, o wiele zabawniej będzie, gdy pozna je sama. W swoim czasie. - Nie musisz na nikogo się powoływać. Przesłuchania są otwarte. - Wskazał, ale nie zamierzał robić ucieczki przed jej koniecznością dopasowania imienia do twarzy. - Nazywam się Maurice. Po tych słowach dygnął karykaturalnie, aby ją rozbawić i odpędzić jej chmurzące się myśli. - Do zobaczenia - pożegnał ją tymi słowami, nie próbując od niej wyciągnąć jej miana. Pozna je, jeżeli przyjdzie do teatru. W przeciwnym wypadku najpewniej nie była warta tego, aby o niej pamiętał. Zabrał buty i ze szczerym uśmiechem oddalił się w swoją stronę. Tylko ruchy miał jakby nieco szybsze. Czas najwyższy, żeby przypomniał sobie o tym wspaniałym przymiocie, jakim była punktualność. | ztx2 |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Javier Rivera
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 183
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 6
TALENTY : 24
2 VI 1985 r. To było całkiem w jego stylu wpaść na pomysł na nową kolekcję, kiedy wciąż tonęli po uszy w magicznych zamówieniach, a on sam miał za raptem tydzień wyjechać na Florydę. Nie żeby zakładał, że do tego czasu zdąży rozrysować to, co siedziało mu gdzieś pod czaszką w formie abstrakcyjnych jeszcze konceptów – nie był aż tak naiwny – ale od czegoś należało zacząć. Mieli już w ofercie parę regularnych wzorów z bursztynami i perłami, ale nigdy nie poszli w pełni w tematykę, jaką sugerowałaby nazwa zakładu. Myśląc o tym, Javi wzdychał sam do siebie, że może to i dobrze, że niewielu Amerykanów mówiło po hiszpańsku i tylko on dostrzegał ironię. Ładne Morskie klejnoty, skoro w środku tylko kolorystyka luźno nawiązywała do fal, a wyroby w ladach już niekoniecznie. Nie żeby miał coś przeciwko ponadczasowej elegancji, w jakiej się specjalizowali i która sprzedawała się bardzo dobrze, ale czasami tęsknił za czymś... Czymś. Za czymś innym, większą ilością koloru, różnorodności, jakimś szaleństwem w kształtach, na które pozwalała mu mała ilość indywidualnych zamówień lub unikaty za bajeczne sumy, które rzadko znikały z gablot przez pierwsze parę miesięcy. Javier uważał, że nazwa zobowiązuje i czas, by dostępne u nich kolekcje wreszcie to odzwierciedlały – najwyżej przygotuje się na solidną dyskusję z Carmen, gdy będzie miał już w rękach konkrety, które mogłaby obejrzeć. Na Trójcę, jak się zaprze i nie da przekonać, przynajmniej będzie miał parę morskich błyskotek dla siebie i specjalnych klientów. Maywater wciąż nie wyglądało najlepiej po niedawnych katastrofach, ale przejeżdżał przez nie z nieco lżejszym sercem, mając świadomość, że przyłożył rękę do jego odbudowy przed sezonem turystycznym. Ech, gdyby tak każdy poświęcił trochę czasu, odbudowa przebiegłaby ekspresem. Wciąż miał w głowie uwagę Charliego, że niektórzy stracili majątki i trudno było od nich oczekiwać wsparcia, ale Javi uparcie twierdził, że nie mogła to być większość społeczeństwa. Ludzie byli z natury po prostu leniwi i woleli pluć na innych z wygodnego miejsca na własnej kanapie. Dopiero parkując w okolicach plaży, jeszcze tam gdzie droga nie przechodziła w piasek, z którego niemożliwym byłoby potem wyprowadzić samochód, zdał sobie sprawę, że może powinien był pożyczyć aparat od sąsiada, zrobić parę – naście lub dziesiąt – zdjęć. Wziął ze sobą szkicownik, ale jak uchwycić zmieniające się ciągle fale? Jak uchwycić kolory, kiedy jedyne co zabrał to ołówek? Wspierając czoło na kierownicy, Javi westchnął, zażenowany własnym niepoukładaniem – kompetentny bajzel, no jasne. Czasem po prostu zwykły bajzel. Zostawił szkicownik na siedzeniu, schodząc na plażę jedynie z kluczykami od auta wciśniętymi do kieszeni spodni, uśmiechając się mimowolnie na pierwszy podmuch pachnącego solą powietrza, który w niego uderzył. Zostawił dziś w szafie garnitury i koszule, ubierając się po prostu wygodnie, w jeden z tych dresowych kompletów, w których zwykł biegać po dzielnicy i dalej. Na plaży nie było dziś wielu osób – sezon jeszcze się nie zaczął – i Javier nie miał problemu, by przystanąć na chwilę na mokrym, zbitym piasku najeżonym kawałkami muszli chrupiącymi pod butami, a potem wystawić twarz do słońca, dać się przez chwilę chłostać wiatrowi i ciepłu. Zabawne, jak łatwo opróżniała mu się tutaj głowa. Powinien częściej znajdować czas lub pretekst, by wyrwać się z Saint Fall. Kiedy zaczął powoli iść wzdłuż brzegu, ślizgał się spojrzeniem po muszlach, od czasu do czasu zatrzymując się na moment, wyciągając jedną z piasku i opłukując ją w chłodnej wodzie. Te, których kształt lub kolor mówiły do jego artystycznych zapędów, wciskał do obszernej kieszeni bluzy, w pewnym momencie klekocząc przy każdym kroku. Raz czy dwa minął innego spacerowicza – jeden szedł z psem, którego za pozwoleniem właściciela, wygłaskał za opadniętymi uszami – kiedy... - Czekaj, uważaj! – wyrzucił bez zastanowienia z czymś na kształt paniki w głosie, gdy jego wzrok padł na wybitnie wybarwioną sporą muszlę, którą zaraz miała rozdeptać cudza stopa. |
Wiek : 40
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : jubiler
Beatrice Waldorf
POWSTANIA : 8
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 190
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 19
Przeprowadzka do nowego miejsca okazała się być bardziej stresująca niż Beatrice początkowo zakładała. Pierwotne założenia były nader proste- spakować całe życie do Jeepa Cherokee i ruszyć w nieznane, jakim było Saint Fall. W praktyce okazało się, że ma za dużo rzeczy w tym życiu. Obszerna garderoba zajmowała zdecydowanie więcej miejsca niż to, które oferowało jej całkiem pojemne auto. Wpakowanie wszystkiego w worki próżniowe też nie pomogło, może nawet wytłuściło problem zbieractwa, o którym nie chciała rozmawiać, w nadziei, że jak go zignoruje, to problem zniknie. Niestety nie znikał. Spędziła więc kilka dni na poczcie, wysyłając swój dobytek, zanim najcenniejsze rzeczy z trudem wpakowała do Jeepa, oddała klucze wynajmowanego mieszkania i odesłała swoją wieloletnią gosposię na zasłużone wakacje. A przynajmniej tak nazywała w swojej głowie zajmowanie się pustą posiadłością Waldorfów. Podejrzewała, że jej była niania, już leżała w basenie popijając własnoręcznie przygotowane drinki z palemką i gratulując sobie, że wytrzymała z Beą przez tyle lat. Czas na nowy rozdział. Czas na udawanie zwykłej zjadaczki chleba. Ekscytujące, nieprawdaż? Będzie na pewno, jak któregoś dnia odkopie się z ilości paczek, które sama do siebie wysłała. Póki co dostała od dziadka do dyspozycji aż trzy pokoje. Jeden miał stanowić jej sypialnię, drugi garderobę, a trzeci pracownię. Dziadek zaś do swojej starej biblioteki wstawił łóżko i powtarzał, że jest mu tam lepiej niż w piekle, więc wszystko wskazywało na to, że mogła już nazywać się mieszkanką Saint's Fall. Chociaż to nie dla Saint's Fall zgodziła się przyjechać i dotrzymywać towarzystwa ojcu swojemu nie-ojca, czyli mężczyźnie o pseudonimie artystycznym "dziadek". Słyszała, że w Maywater znajdzie niezapomniane fale, a ona desperacko chciała spędzić niezapomniane chwile na jakiejkolwiek fali. Dlatego kiedy w niedzielę rano spojrzała na swoją stertę kartonów, zdecydowała, że czas na małą wycieczkę krajoznawczą. Podczas śniadania wyciągnęła od dziadka najnowszą mapę, wskazówki gdzie jest najlepsza plaża i całą masę próśb, żeby była ostrożna. Zaproponowała dziadkowi, żeby jej towarzyszył, ale starszy pan grzecznie wymówił się pilną lekturą. Wcisnął jej za to swojego biszkoptowego labradora o wdzięcznym imieniu Romek, który był przyjacielem całego świata i nie miał absolutnie nic przeciwko wycieczce za miasto. Całą drogę wystawiał łeb za szybę samochodu, a jego nader długi jęzor chlastał go po jego własnym pysku. Pełnia psiego szczęścia. Ostrożnie jechała przez kolejne miejscowości, podnosząc się na duchu, że to najlepszy sposób, żeby poznać nowych znajomych. Surfing nigdy jej nie zawiódł. Zawsze na desce zdarzyło się jej poznać innych równie nienormalnych na punkcie tego sportu ludzi, a od tego już całkiem blisko do spotkań w barze czy klubie. Chwilowo nie mogła sobie pozwolić na wybredność, bo była skazana na Romka i dziadka, a to już mało ekscytująca wizja, kiedy ma się niemalże dwadzieścia dwa lata. Misja była więc prosta. Poznać kogoś i popływać. Zaparkowała obok stojącego już samochodu, wypuściła psa z przedniego siedzenia i wzięła deskę pod pachę. Było ciepło, wystarczająco ciepło, żeby ściągnąć od razu buty i bluzę, zostając w jednoczęściowym stroju kąpielowym i rozkloszowanej spódniczce. Pies ewidentnie rozumiał zasady tej niedzieli, bo biegiem rzucił się do wody, próbując zagryźć fale. Beatrice zamierzała równie sprawnie dotrzeć do linii brzegowej, ale dość szybko zorientowała się, że trafiła na piekło muszlarzy i raj normalnych ludzi. Czekaj, uważaj! Cofnęła stopę, podświadomie czując, że to do niej. Jedno spojrzenie w miejsce, w którym prawie znalazła się jej część ciała i wiedziała, że to ostrzeżenie w istocie było skierowane do niej. Na jej twarzy pojawił się pełen wdzięczności uśmiech, kiedy odwróciła się do nieznajomego, żeby powiedzieć: - Dzięki za ostrzeżenie - i ledwie jej ciemne tęczówki skrzyżowały się z jego identycznie wybarwionymi tęczówkami, już wiedziała, że coś jest nie tak. Była pewna, że widzi go pierwszy raz w życiu, a jednocześnie czuła, że zna go całe swoje życie. Jej ciemna brew mimowolnie powędrowała nieco do góry, tak samo jak głowa nieco się przechyliła. - Przepraszam serdecznie, ale czy my się już nie poznaliśmy? - odważyła się zapytać, bo szukanie ojca w każdym Latynosie po czterdziestce odrzuciła już lata temu. Teraz jednak czuła się inaczej. Czuła się tak, jakby naprawdę go znała. Jej mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach. |
Wiek : 21
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : studentka; malarka
Javier Rivera
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 183
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 6
TALENTY : 24
Właściwie niespecjalnie wierzył w to, że nieznajoma posłucha – lub w ogóle załapie, że krzyczał do niej. Wzięci z zaskoczenia, ludzie zwyczajnie nie bywali najbystrzejszymi istotami, a kiedy ich mózg musiał szybko przetworzyć jakąś informację, doskonale obnażał swoje niedociągnięcia. Zwykle to co rozpędzone, rozpędzonym pozostawało jeszcze przez te kilka sekund, których potrzebowały neurony, by wypalić w odpowiednich kierunkach, ale dzisiaj – dzisiaj jakimś wyjątkowym zrządzeniem piekielnej łaski, natknął się jednak na kogoś, kto zareagował. Samo to było już swoistym sukcesem. Kolejnym sukcesem był fakt, że młoda dziewczyna z deską pod pachą nie nadepnęła prosto na wystającą z piasku jak bagnet muszlę, z czego można się było cieszyć na dwa sposoby – raz, że nie nadziała się na nią stopą, a dwa że potencjalny okaz do rosnącej powoli kolekcji Javiera, pozostał w jednym kawałku. Uśmiechnął się odruchowo na podziękowania za ostrzeżenie, chociaż rzucił je przede wszystkim z egoistycznych pobudek, ale przecież dziewczyna nie musiała o tym wiedzieć. Machnął tylko krótko ręką w uniwersalnym geście, że nie było za co dziękować – nawet jeśli ego dopieszczały takie drobne komentarze – i jak gdyby nigdy nic zrobił ten krok, dwa do przodu, kucając w piasku, by wygrzebać z niego podłużną muszlę. Wilgotny piach przylepił się do ścianek na tyle uparcie, że musiał ją potrzeć z zaangażowaniem, zanim dostał się do widocznego pod spodem, różowawego zabarwienia. - Hm? - mruknął, unosząc wzrok na nieznajomą i mrużąc przez chwilę oczy, gdy światło słoneczne postanowiło uderzyć go prosto w twarz, oślepić na moment. - Czy się poznaliśmy? – powtórzył za nią, chwilowo chyba zbyt zdumiony, że ktoś używał na nim tekstu, jaki często słyszał w klubach, gdy sam próbował wyrywać niezbyt wymagające panny, lub robił to znajomy. Tutaj ton głosu kompletnie nie pasował. Nie pasowała postawa, której mógł się szybko przyjrzeć, osłaniając się dłonią od słońca i podnosząc z kucek. - Chyba nie – przyznał, utrzymując na ustach łatwy, niezobowiązujący uśmiech. - Ale pracuję w zakładzie na rynku, mogliśmy się minąć. Raczej cię nie obsługiwałem, unikam części sklepowej jak ognia – rzucił zupełnie niepotrzebnie, bo przecież gdyby dziewczyna dowiedziała się, o którym zakładzie mówił, byłoby to cokolwiek nieprofesjonalne. Czy sam raptem parę dni wcześniej nie dogryzał Mary, że brakowało jej właśnie profesjonalizmu w rozmowie z klientem? - Ale nic nie wiesz, ja nic nie powiedziałem, nie obsmarowuj nas proszę w poczcie pantoflowej – dodał z nagłym rozbawieniem, doskonale świadom, że nie wiedziała nawet kogo i co miałaby obsmarowywać. - Tak bez butów to dosyć odważne posunięcie na tej części plaży – rzucił, bez większego trudu kontynuując rozmowę, wracając do prób dokładniejszego odczyszczenia muszli, a gdy piasek okazał się zbyt uparty, podszedł do wody, wypłukując to, co jeszcze uparcie się trzymało. - Z tego co widziałem nawet surferzy biorą chociaż klapki, albo idą na inną część, gdzieś w tamtą stronę – kontynuował, zerkając przez ramię na dziewczynę, która nie uciekała od natręta, jakim można by go okrzyknąć. Albo była zbyt uprzejma, albo niepewna, albo zwyczajnie nie przeszkadzało jej paplanie. Naturalnym ciągiem skojarzeń następne pchało się Javiemu na usta pytanie, czy była tutaj nowa, kiedy z gracją godną kulawego cielaka coś mokrego wpadło mu na plecy, zbijając z kucek tyłkiem prosto w kolejną falę obmywającą brzeg. Radosny szczek zmieszał się z rzuconym na przydechu hiszpańskim przekleństwem – Javi zawsze wolał przeklinać w ojczystym języku, twierdził, że to najskuteczniej utrzymuje z nim więź przez emocjonalny ładunek – ale cisnąca się na usta litania umilkła wraz z pierwszym liźnięciem psiego języka na policzku. |
Wiek : 40
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : jubiler
Beatrice Waldorf
POWSTANIA : 8
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 190
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 19
Mimowolnie jej chora głowa zaczęła szukać podobieństw wizualnych między doskonale sobie znanym odbiciem w lustrze a tym oto nieznajomym. Na pewno mieli ten sam kolor oczu, podobny kolor włosów (jeśli pominie się jego srebrne pasma tam i ówdzie) i na pewno dość podobnie unosili kąciki ust do góry. Przygryzła policzek od środka i zacisnęła mocniej pięść, żeby powstrzymać drżenie rąk. Znów to sobie robiła. Znów wpadała w skalę porównań z nieznajomym. Znów miała naście lat i znów szukała swojego tatusia. I doskonale była świadoma bezsensowności swoich poczynań. Obserwowała jego nonszalancką reakcję na swoje nadzwyczaj dziwne pytanie i sama starała się zachować najbardziej nonszalancki uśmiech świata, choć jej serce bez jej świadomej zgody brało udział w maratonie. Czuła jak przechodzi przez katharsis piątej komory serca, a jednocześnie wiedziała, że się nie zamieni. Wiedziała, że cała jej żmijowata natura jest wepchnięta w ten róg samoświadomości i skrzętnie pilnowana. Jej ciało płatało sobie z nią figle na poziomie czysto fizjologicznym, chwilowo najbardziej kardiologicznym, ale mentalnie była całkowicie świadoma. Może aż nazbyt świadoma, kiedy zdawała sobie sprawę w każdej upływającej sekundzie, jak bardzo zrobiło się niezręcznie. Może dlatego mężczyzna zaczął mówić? Może tak jak ona czuł potrzebę mówienia w takich chwilach? O nie, znów to samo. Znów porównuje się do obcego chłopa. - Nawet nie wiem o jakim zakładzie mowa, a nawet jeśli- nie jestem plotkarą. Prawdę mówiąc, nie jestem nawet z Maywater, dopiero w tym tygodniu przeprowadziłam się do Saint Fall - przyznała z szerokim uśmiechem, czując, jak na jej policzkach mimowolnie rozpływa się czerwień świadcząca o zażenowaniu. Była zażenowana sobą i tym jak się czuła, więc najbezpieczniej byłoby teraz przeprosić raz jeszcze, podziękować za uratowanie stopy (choć tak naprawdę wyleczono ją z optymizmu i zdążyła się zorientować, że cenna w tym układzie była muszla, na którą niemalże nadepnęła, a nie jej własna stopa) i ruszyć ostrożnie przed siebie, żeby znaleźć się w bezpiecznym miejscu, jakim była dla niej woda. Chciała, żeby fale przygarnęły ją w swoje ramiona, na chwilę pozwalając zapomnieć o całym świecie. I gdyby niezręczna cisza utrzymała się jeszcze przez choćby sekundę, jak najszybciej wdrożyłaby kroki naprawcze. Tyle że nieznajomy mówił. Jak gdyby nigdy nic. Paplał, a jednocześnie nie pierdolił do końca od rzeczy, co było dość interesującą odmianą. Mężczyźni często mieli tendencje do mówienia, choć nikt nie pytał. - A w którą dokładnie stronę? Nie ukrywam, że miło by było znaleźć się w odpowiednim miejscu. Jestem tutaj pierwszy raz, słyszałam tylko o tych falach i tych miejscach i kurwa jebana mać, ROMAN - ze spokojnego paplania jej głos przeszedł w pełen wściekłości krzyk, kiedy pies wielkości małej krowy właśnie podtapiał jej rozmówcę. Rzuciła bez zastanowienia deskę i ruszyła dość długimi susami, patrząc po drodze, gdzie stawia stopy, do brzegu, żeby złapać psa za obrożę i siłą ją ściągnąć z niej psa. - Przepraszam, najserdeczniej pana przepraszam. To pies mojego dziadka, on wychodził z nim tylko na sikupę, po raz pierwszy od lat ma szansę się wybiegać. Proszę mu, nam wybaczyć. Nie chciał pana zabić, przysięgam - słowa płynęły z jej ust po hiszpańsku, ze słyszalnym akcentem katalońskim, który wpoiła jej wieloletnia opiekunka. Akcentowała słowa odpowiednio, choć i tak prawdziwy Hiszpan dość szybko zorientuje się, że w tym kraju była tylko raz i tylko na jednym Fashion Weeku. Najwięcej mogła się wypowiedzieć po hiszpańsku na temat posiłków i ponarzekać na swoje życie. Przepraszać też potrafiła, jak słychać. - Romek, będziesz chodził na smyczy po tym incydencie. Przyrzekam Ci to - powiedziała już do psa po angielsku, wciąż trzymając dwa palce wciśnięte w jego obrożę. Jednocześnie wyciągnęła też drugą dłoń, chcąc podnieść pana Latynosa z tego mało spektakularnego upadku. - Przepraszam, naprawdę. Mogę postawić Panu kawę lub pralnię na wyrównanie rachunku? Tak w ogóle, to nie przedstawiłam się. Jestem Bea Waldorf - mogła teraz opowiedzieć mu historię swojego życia, nawet gdyby nie zapytał, byleby tylko zagłuszyć potencjalną ciszę. |
Wiek : 21
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : studentka; malarka
Javier Rivera
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 183
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 6
TALENTY : 24
Nieświadom chaosu, jaki przewalał się pod poskręcaną czupryną surferki oraz faktu, że był tego zamętu powodem, Javiemu nie przeszło nawet przez myśl, by zakończyć tę przypadkową rozmowę i dać dziewczynie spokój. Nie narzucał się jej przecież. Nie próbował wyrywać w tanim klubie, proponując drinki czy zaczepiać na parkiecie, gdy otoczona była koleżankami. Nie zagadywał jej na ulicy jak stary człowiek, któremu brakowało towarzystwa i nie opowiadał historii życia głosem monotonnym jak wiekowy odkurzacz. Nie nagabywał na ulicy, próbując sprzedać tanią podróbkę rolexa spod poły brudnego prochowca. Ot, przypadek, którego rozmiaru i wagi jeszcze nie był świadom. W swojej nieświadomości – mającej najwyraźniej więcej niż jedną płaszczyznę czy odcień – stał więc obok, chętnie dzieląc się słońcem, zamiast pędzić na złamanie karku jak najdalej przed siebie. - A, znaczy świeżynka – podłapał temat, po cichu ciesząc się, że jednak nie naraził na szwank rodzinnego zakładu. Nie sądził, by swoimi wygłupami mógł zniszczyć reputację, na którą najpierw latami pracował jego ojciec, a później on sam razem z małym zespołem rzemieślników, ale mimo wszystko uważał, że lepiej nie testować tej teorii. Po co? Żeby życie mogło potem nieprzyjemnie zaskoczyć? - Będzie ci tu dobrze, jeśli lubisz fale. Ale jak wolisz nie zamarzać, w Eaglecrest jest niezły basen. Znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko temu, że walą chloru na potęgę. Skóra nie złazi, ale czasem jest blisko – mówił, nie czując nawet odrobiny tego skrępowania, które pełzało niewidoczne pod skórą dziewczyny. Rzadko kto potrafił sprawić, by Javi czuł się niekomfortowo w jego towarzystwie, a nieznajoma surferka do takich osób nie należała – przynajmniej na ile się orientował. Miał już podnieść rękę, wskazać jej kierunek do niedużego wcięcia w plaży, gdzie widział parę razy grupki osób z deskami, kiedy uderzenie psiego cielska zwaliło go z kucek prosto w nadchodzącą falę. Gwałtowne przekleństwa na pierwsze uderzenie zimna w okolicach tyłka zmieszały się z wrzaskiem płynącym z gardła surferki. Zakotłowało się, gdy pies – Roman – tańcował i podskakiwał tuż obok Javiego, między radosnymi szczeknięciami usilnie usiłując sięgnąć językiem jego twarzy więcej niż raz, a mężczyzna usiłował mu to utrudnić,odwracając głowę. Lubił zwierzęta – kochał zwierzęta - ale zdecydowanie nie był przyzwyczajony do niespodziewanych aktów czułości ze strony czegoś wielkiego, głośnego i puchatego, co w przeciągu ledwie chwili uznało, że był jego nowym najlepszym przyjacielem. Otarł zaśliniony policzek mokrym od słonej wody rękawem, kiedy po fali wyrzucanych prędko śpiewnych słów, dziewczyna pociągnęła psa za obrożę. Przemoczony, zimny tyłek zszedł na drugi plan, gdy do Javiera dotarło w pełni, że klocek z informacją o jej niedawnym przyjeździe do Saint Fall idealnie składał się z klockiem jego ojczystego języka w obraz imigrantki takiej samej jak cała jego rodzina. A emigranci powinni sobie pomagać – przekonanie to zakorzeniło się w nim bardzo głęboko od pierwszej sytuacji, w której dzieciaki w szkole wytknęły mu odmienny kolor skóry i nie chciały zająć miejsca w tej samej ławce. Później sytuacje się zmieniały, ludzie nieco lepiej ukrywali pierwsze zniesmaczenie, ale rasizm pozostawał realnym problemem. - Spokojnie. Byłby fatalnym mordercą – rzucił z błyskiem w oku, gładko porzucając angielski, skoro znalazł się w towarzystwie kogoś, kto rozumiał. Nauczył się nowego języka, bo rodzice nie dali mu wyboru, emigrując do Stanów, gdy nie mógł nawet decydować, co zje na obiad, nie mówiąc już o rzeczach tak fundamentalnych jak zmiana kontynentu, ale... Ale. Potrafił, mówił bez żadnych problemów, ale nie podobało mu się to, jak jego głos brzmiał, gdy zamiast śpiewnych zgłosek wybrzmiewały nim prostsze, prymitywne wręcz zlepki dźwięków. - Po angielsku też chyba słabo rozumie – rzucił z wyraźnym już rozbawieniem, jeszcze chwilowo ignorując mokry tyłek. Zaszczękał zębami dopiero, kiedy przyjął oferowaną dłoń i podniósł się z powrotem na nogi, drugą dłonią asekurując frontową kieszeń bluzy, w której wciąż spoczywało kilka wyselekcjonowanych wcześniej muszli. Machnął ręką na propozycję pralni, debatując przez chwilę nad wyciskaniem spodni z nadmiaru wody, ale musiałby zdjąć je całkiem i wyżąć. Podobnie z bielizną. Nie żeby miewał zwykle jakieś problemy z pokazywaniem tyłka, ale może nie tak od razu przy każdej nieznajomej. - Javier Rivera. Ale wolę po prostu Javi – przedstawił się w odpowiedzi, robiąc krok z powrotem na plażę i marszcząc lekko brwi, gdy wcześniejszy obraz emigrantki okazał się nie być tak spójnym, jak sobie założył. Potrząsając lekko nogą z przemoczonym do cna butem, jakby mógł pozbyć się nadmiaru wody, milczał przez chwilę, myśląc, zanim podjął na nowo: - Waldorf to nie jest hiszpańskie nazwisko – zauważył niezbyt błyskotliwie, uśmiechając się z lekką skruchą. - Przepraszam, z góry założyłem... – wykonał ręką bliżej niesprecyzowany gest obejmujący całą sylwetkę Bei, zanim sapnął cicho. - Mam za swoje, zawsze się ekscytuję, jak poznaję imigrantów z moich stron. Potem i tak zwykle jadą dalej, do większych miast – mówił. - Waldorf – powtórzył do siebie, zapatrując się gdzieś poza ramieniem dziewczyny na fale. - Waldorf. Skądś znam to nazwisko. |
Wiek : 40
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : jubiler
Beatrice Waldorf
POWSTANIA : 8
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 190
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 19
Prawdę mówiąc, nie była wielką fanką basenów. Kojarzyły jej się z nadmiarem chloru, od którego jej włosy robiły się suche i jeszcze bardziej pokręcone. Matka zawsze powtarzała, że ma nosić czepek, ale jej własna matka była obdarzona przez naturę jasnymi, cienkimi włosami. Nie miała pojęcia, jak to jest próbować wpakować chaos w kawałek gumy. I to jeszcze gumy w kolorze neonowym. Dlaczego wszystko, co modne musi być w ohydnie odblaskowych kolorach? Jak na przykład jej deska. Bee miała wrażenie, że widać ją z kosmosu. Nie przemalowała jej tylko dlatego, że w sumie ta jaskrawość w oceanie daje jakąś iluzję bezpieczeństwa. Dzięki temu ktoś może zauważy, że brakuje czerwonej plamki na oczojebnej zieleni. Dzięki temu może pochowają jej ciało, a nie tylko tę przeklętą deskę. - Wolę fale i pływanie w plenerze. Chlor robi z tego jeszcze większe siano - wskazała palcem dość wymownie na swoje włosy, które skręcały się w każdą znaną światu stronę. - Ale dzięki wielkie za wskazówkę. Jak znajdę odpowiednio duży czepek to dam szansę Eagleton? Eagleware? Eagleeeeee? - na pewno zapamiętała nazwę źle. Niestety miała z tym problem. Musiała usłyszeć coś więcej niż jeden raz, żeby utknęło w jej pamięci. Zwłaszcza że absolutnie nie znała topografii Hellridge. Każda nazwa wciąż brzmiała egzotycznie oprócz Maywater, bo tą usłyszała tyle razy, że zapamiętała. Fakt, że sama tu dojechała, świadczył o naprawdę dużym sukcesie. Uśmiechnęła się szeroko, słysząc, że mężczyzna ma podobny do niej akcent w języku hiszpańskim. Z ulgą przyjęła, że wciąż go doskonale rozumie, choć minęła już chwila, odkąd ostatni raz rozmawiała ze swoją nianią. Ta chwila to dokładnie tydzień i można uznać, że to najdłuższy czas nie-rozmawiania ze sobą jaki zaliczyły. Już odnotowała w głowie, że musi koniecznie jeszcze dzisiaj złapać za słuchawkę, żeby zadzwonić i wysłuchać jak wspaniale jest w słonecznej Kalifornii i na jakie nowe kursy kulinarne tamta się zapisała. Tęskniła za tą starą prukwą bardziej niż by wypadało. - "Jest trochę opóźniony, ale najważniejsza zasada, o której nie możesz zapomnieć, choćby płakał i prosił: nigdy nie karm go po północy"- tak mi powiedział pan dziadek - rzuciła wesoło, ciągnąc cielsko za obrożę, żeby mężczyzna mógł wstać, zanim Roman zaliczy z nim pierwszą bazę. Nie chciałaby być tego świadkiem, ale wiedziała sama, że nie jest o to ciężko. Romek pchał swój ciekawski nochal absolutnie wszędzie, a jego język był równie wszędzie. Wczoraj wepchał go do jej ust kiedy przy nim ziewnęła. Obiecała sobie, że już nigdy nie ziewnie bez zasłaniania ust dłonią, choć dotychczas zwykła to robić w zaciszu własnego pokoju. Javier Riviera to były iście latynoskie personalia, które doskonale do niego pasowały. Nie to, co Beatrice Waldorf. Człowiek spodziewa się spotkać złotowłosą dziedziczkę funduszu hedgingowego, która właśnie biegnie na zajęcia z tenisa, a dostaje ciemnowłose dziewczę, które nie może ogarnąć do końca swoich włosów, dość dużo mówi i lubi towarzystwo gadów. Dość duże rozczarowanie, zwłaszcza jeśli próbowałaby swoich szans w umieszczaniu ogłoszeń matrymonialnych w gazetkach. Chociaż matka by ją zabiła, gdyby zobaczyła jej personalia w gazecie w innym kontekście niż tym obwieszczającym jej wielki sukces krawiecki. - Przepraszam za rozczarowanie, ale jestem Amerykanką... w zasadzie jestem dziełem najbardziej białych ludzi na świecie. Przynajmniej w teorii. Hiszpańskiego nauczyła mnie niania, chyba po to, żebym mogła wyemigrować z krainy białasów - posłała mu szeroki uśmiech i puściła oczko. Na pewno też doznał rasizmu. Na pewno też ktoś kiedyś kazał mu się umyć, w ten sposób bezwstydnie sugerując, że kolor skóry jest efektem braku higieny. Na pewno nie znalazło się dla niego miejsce przy stolikach "fajnych" dzieci na szkolnej stołówce. I na pewno usłyszał, że nie pasuje. A przynajmniej Bea to słyszała i to całą masę razy, bo chodziła do placówek edukacyjnych dla najbardziej białych dzieci świata. Bogate białasy były absolutnie nieznośne. - Z ubrań. Mamy całą masę sklepów z ubraniami - odpowiedziała bez większego zastanowienia, bo nie raz musiała to mówić. Tak to jest, jak się jest cichą księżniczką tekstyliów. Któregoś dnia wszyscy będą nosić nazwisko Waldorf na metce, choć i teraz nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że miał na dupie majtki z ich oferty. Miały wyjątkowo dobrą jakość w stosunku do ceny i według badań rynkowych mężczyźni po czterdziestce je uwielbiali. - Moi rodzice mieszkali kiedyś w Saint Fall, może też dlatego pan je kojarzy. Joy i Adam Waldorf, mieszkali na Starym Mieście. Moja matka wtedy rozkręcała imperium - rzuciła lekko i odważyła się puścić Romana, żeby sprawdzić, czy dalej będzie próbował rzucać się na Javi'ego. Na szczęście mu się znudziło i postanowił zapolować na mewy, które były od niego znacznie szybsze i sprawniejsze, bo nie spędzały popołudni nad miską żarcia i na spaniu. - Więc która ta plaża jest dla surferów? |
Wiek : 21
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : studentka; malarka