CICHY SALONIK To prawdopodobnie najrzadziej odwiedzana boczna sala w pubie. Nie dość, że znajduje się najdalej od baru i toalet, to jeszcze praktycznie nie dociera tu muzyka, będąca tylko zupełnie nieistotnym elementem tła. Dzięki temu cichy salonik sprzyja przede wszystkim intymności i sekretom. Nie ma tu wiele stolików, ale te są oddalone od siebie na dostateczną odległość, aby rozmowy przy nich nie były podsłuchiwane, o ile oczywiście goście rozmawiają bez krzyków. Salonik jest słabo doświetlony, ale ma przy tym swój urok. Kilka starych foteli, drewniane ławy i ceglana ściana bez dodatkowych ozdób czynią go wyjątkową ładną przestrzenią, w której można cieszyć się szczególnym spokojem. Krata z lewej strony saloniku jest zamknięta od niepamiętnych czasów, a za nią oprócz kurzu można znaleźć zaryglowane drzwi, najprawdopodobniej na zaplecze i do magazynu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
marzec 10, tak z wieczora Czterdzieści jeden kroków od Kolekcji Faustów do bram Deadberry. Potem szesnaście prosto, dwadzieścia trzy w lewo i jedenaście znów prosto, tylko po to, aby zejść osiem stopni w dół, potem przejść dziewięć kroków po skosie w prawo, następnie przez wyżłobioną w ścianie dziurę wielkości dwuskrzydłowych drzwi i usiąść przy jednym z dalszych stolików w cichym saloniku pubu Cavanagh. Każdy krok był milczeniem. Frank skrupulatnie zaryglował usta. Ba! Upewniał się nawet, że zimny oddech marcowego wieczora wypuszczać będzie nosem. Być może szedł zbyt szybko, czując, jak gardło znów zaciska się i nie daje spokojnie funkcjonować, ale stłumił to uczucie w sobie i nie zamierzał się mu poddać. Za Roche czekał pół uliczki dalej, upewniając się, że gdy wyjdzie, to go zauważy. Był zresztą winien swojemu towarzyszowi piwo i opowieść. Piwo i sekret. Piwo i... — Dziękuję, szczerze dziękuję — powiedział pierwsze słowo od historycznej już dyskusji na temat poczty ze starą kobietą w sklepie, gdy usiadł twardo na jednym z foteli. Rozpinany w biegu płaszcz przerzucił przez jego oparcie, ignorując fakt istnienia wieszaków gdzieś tam na wschodniej ścianie. Dziennik natomiast wyciągnął z wewnętrznej kieszeni tego też płaszcza, kładąc go bez pardonu na stole. Pobliscy goście zajęci byli sobą, nie zwracając uwagi na dwóch starych siewców goszczących dzisiaj w pubie. Muzyka grała tylko w tle, okolica wydawała się bezpieczna. Ściany miały uszy, ale nie tutaj, nie o tej porze, nie tak. Ufał natomiast, że Faust swoje otworzy szeroko, ponieważ to, do czego właśnie wspólnie się dokopali, mogło drastycznie zmienić postrzeganie nie tylko magii rytualnej, ale i historii tego świata. W przyszłości rzecz jasna, ale o tym zaraz, najpierw... — Tak, dobry wieczór — odezwał się pospiesznie do młodej kelnerki, która od niechcenia zjawiła się przy stoliku z gotową karteczką do spisania zamówienia. Nie podała menu. To nie było potrzebne. Zamówienie zresztą nie miało być długie. — Dla nas dwa piwa. Duże — poprosił, zgodnie z przysięgą, jaką wcześniej złożył, miał to piwo notabene postawić. Nie zdążył zajrzeć w notatki, zobaczyć jak wiele zmyślnych rzeczy wymyślił Duffy i co zostawił dla potomnych. Nie zdążył zrozumieć ich, nie zdążył dobrze kontemplować treści. To miało wymagać znacznie więcej czasu i szczerze Frank obawiał się, czy dzisiaj im go wystarczy. Zmęczeni i zmarznięci — mogli oszukiwać się, że przecież pora była wczesna, ciemność na zewnątrz jedynie pozorna, a wiek to tylko liczba. Każdy wiedział, że to bzdura, że godzina nawoływała do spania, że noc była głucha i mroźna, a starcze lata swoje robiły. Odczekał, aż kelnerka przyniesie dwie szklanki piwa, po to, by od razu zamoczyć w swoim wąs, pozwalając, by pianka na nim została. Tą starł rękawem. — Obiecałem ci piwo i obiecałem wyjaśnienia. I dostaniesz je, naprawdę, ale muszę najpierw o coś spytać... — westchnął ciężko, przechodząc do meritum. Naprawdę wierzył, że to dobry pomysł, choć zawahanie się było nieuniknione. Mówił cicho, tak by słyszał tylko Roche, nachylając się nieznacznie nad stolikiem, by wbić w niego wzrok. — Twoja rodzina... To wyznawcy Lilith, prawda? Nie znam się za bardzo na historii, ale moja żona tak. Mówiła mi o tym, że Faustom bliżej do księżyca, niż słońca. Wiesz. Moja rodzina to niemagiczni. Jak byłem dzieckiem, uczyli mnie składać ręce i wysławiać Jezusa Chrystusa. Obydwoje wiemy, co się z nim stało. Ojciec opowiadał mi o zbawieniu i o Niebie, ale to wszystko nie miało sensu. Ten przyszedł dopiero z prawdziwą wiarą. Zadałem ci pytanie, czy twoja rodzina to wyznawcy Lilith, bo chcę wiedzieć, kim jesteś ty, Roche, w tym całym grajdołku? — dopiero wtedy podniósł wzrok wyżej, prosto w oczy kompana. — Też tak uważasz, że Lilith jest Lucyferowi równa? Że ma jego siłę i wiedzę? |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Bez słowa podążał za Frankiem Marwoodem, szybko orientując się, co było prawdopodobnym celem tej wędrówki. Nie obawiał się zatem zgubił go z zasięgu wzroku, ale nie zwalniał z kroku, by dystans nie zwiększał się znacząco. Pod koniec przyśpieszył nawet, by dogonić go tuż przy samym pubem zarządzanym przez Cavanaghów. Wysunął dłonie z kieszeni płaszcza w środku, czując przyjemne ciepło w lokalu. Nie mógł jednak mówić o komforcie, chociaż fotel z saloniku umieszczonego z dala od baru i innych osób udających, że jutro wcale nie zaczyna się kolejny tydzień, był wygodny. Cisza nie była czymś pożądanym w tej chwili, ciążyła niemiłosiernie, a jedno krótkie podziękowanie rzucone przez mężczyznę siedzącego naprzeciw niego nie było wystarczające. — Dużo zaryzykowałem pozwalając ci na myszkowanie po sklepie mojej rodziny. Jeden z kącików uniósł się lekko; było to całkiem zabawne, prawie poczuł się jak nastolatek, który mógłby zostać niebawem przyłapany na gorącym uczynku, ale zabawa miała swój cel. Frank jednak nie zdołał się nim podzielić, dopiero teraz miał nadejść ten moment. Lekko skinął głową do kelnerki na powitanie, pozostawiając zamówienie w rękach Marwooda. Od dużego piwa nie zdąży mu zaszumieć w głowie, by miał się go obawiać. Tyle litrów wina, ile w ciągu swojego życia wypił pan Faust, było imponującą liczbą. Z ulgą przywitał zatem alkohol o słomkowej barwie rozlany do wysokich szklan, bo pojawienie się kobiety na nowo zakłóciło tę dziwną niezreczność, jaką nagle zaczął odczuwać w towarzystwie swojego kolegi. Kumpla, chciałoby się rzecz. Podobno pewne rzeczy zbliżają ludzi do siebie bardziej, a gdy teoretyk magii wreszcie przemówił, Roche miał nieodparte wrażenie, że ten dzień będzie swego rodzaju przełomem. Przecież niecodziennie porusza się podobne tematy. W dodatku z tak wyczuwalnym napięciem rozchodzącym się po każdej sylabie. Westchnął, drapiąc się lekko po karku. — Moja rodzina uważa, że Lilith jest istotną częścią trójcy piekielnej — dyplomatycznie odrzekł swojemu rozmówcy, wyciągając zza pazuchy Parliamenty. Nieco spracowaną paczkę pozostawił na stoliku. Nie zachęcał, ale też dawał możliwość, by drugi siewca mógł się poczęstować, gdyby miał na to tylko ochotę. Nigdy nie widział go z papierosem wsuniętym między wargi, jednak może coś mu umknęło. Faustowie czcili głównie Lilith, to był eufemizm, a skoro Esther była tak dobrze wyedukowana w kwestii Kręgu Hellridge, to na pewno Frank odczytał właściwie to ugrzecznienie. — Nie wiem, kto jest równy komu. Spory teologiczne pozostawiałem zawsze kapłanom, bo nie uważam się za osobę kompetentną w tym temacie. Nie miałem też w zwyczaju wdawać się w rozmowy dotyczące religii. Uczyłem jednak córkę szanować całą piekielną trójcę. Oboje uczyliśmy — wymruczał. Ciche cyk, a końcówka wypełniona tytoniem rozżarzyła się. Mówił prawdę, niegdysiejsza panna Overtone nie była zaangażowana ani trochę w osądzanie niemagicznych, wbrew swojej rodzinie. Może to kwestia matki? Devallówna, która długo opierała się śmierci. W tej kwestii ich rodziny były bardzo podobne. — Jeśli jednak twoje pytanie odnosi się do mojego stosunku wobec niemagicznych czy nawet twoich korzeni, to… Nie uważam tego za hańbiące. Tak jak nie sądzę, by pogląd dotyczący tego, że niemagicznym coś brakuje, że jesteśmy od nich lepsi, jest właściwy. Mówił to zupełnie neutralnym tonem, przyglądając się rozmówcy bez opuszczania wzroku czy uciekania od skrzyżowania spojrzeń. Roche przez lata na uniwersytecie wśród naukowców pozbawionych znamienia Aradii doszedł do takiego wniosku niezachwianego przez nic innego. W Bordeaux odcięty był przecież od rodziny, od ich poglądów, zapatrzenia w Księżyc i życia nocą. To nie było już jego, Roche Faust kształtował się na nowo za oceanem, już nie pod okiem ojcem. Przeszedł do meritum: — Franku, szanuję cię bardzo, nie tylko jako człowieka nauki. Dlatego ci na to pozwoliłem – bo wierzę głęboko, że miałeś bardzo dobry powód ku temu, ale chciałbym go poznać. Jak się z tym łączą twoje pytania natury religijnej? |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Dużo ryzykowali oboje, ale Faust miał rację. Frank mógł stracić co najwyżej dobre imię, a tym coraz mniej przejmował się po tylu latach. Nie raz łamał konwenanse, nawet jeśli w jego wieku nie wypadało już o tym mówić. Przedwczesna ciąża, szybki ślub, rezygnacja ze studiów — honor był relatywny, liczył się cel. Nie robił tego wszystkiego dla siebie, robił to dla grupy czarowników, która wspólnie miała wznieść Lucyfera na należny mu tron, który teraz obejmował tylko w Piekle. Czy Niebo nie powinno też należeć do niego? Kiwnął pospiesznie głową, w nieoszukańczym skruszeniu, gdy towarzysz wspomniał o ryzyku. Co mógłby odpowiedzieć? Przepraszam? Nie wystarczyłoby, poza tym nie miał za co przepraszać. Są sprawy ważne i sprawy tak istotne, że wszelkie inne tracą na wartości. Z ulgą dostrzegł więc uśmiech na twarzy drugiego starca, jakby i jemu nieobce były podobne zdarzenia. Stary, ale jary, jak to mówi młodzież. Łyk piwa co by zwilżyć gardło i cichy pomruk saloniku w pubie, jakby wdzierały się ze spokojem w organizm. Puls stopniowo słabł, osiągając książkowe wartości, nawet jeśli dech przez krótki moment miał ciężki. Kaszel nie pojawił się — ot fart. Wysłuchał więc słów towarzysza ze spokojem, kiwając głową po kilku zdaniach, tak jakby niemo chciał zgodzić się z tym. Jeszcze krótkie wyrzeczenia i postanowienie, że to, co robi, jest dobre, że ma sens, że Faust, chociaż był Faustem, zasługiwał na to, by skierować swoją rodzinę na właściwe tory. Frank nie miał pojęcia, jak działa zarządzanie takimi znamienitymi rodami, ale ktoś w podeszłym wieku z pewnością miał w nim wiele do powiedzenia. Zresztą, myślał na razie niskopoziomowo, nie starając się rozważać strategii niczym pełnoprawny szachista, bo chociaż radził sobie z gonieniem królowej gońcem, tak król był jeden. — Dziękuję, nie — wykonał pospieszny ruch dłonią na zaoferowanego mu papierosa. Te rzucił blisko dwadzieścia (albo i więcej?) lat temu, gdy okazało się, że wszystkie pieniądze wydawane na tytoń można było przeznaczyć na pieluchy. Nie wrócił do nałogu, nawet jeśli kusiło go to często. Może za dziesięć lat, gdy ostatnie latorośle wyfruną z Gniazdka, a godziwie zarobiona emerytura wystarczy, by wypchać fajkę i siedzieć na ganku z książką. Szybko poczuł ścisk w żołądku — kto wie, czy dożyje tych lat? — Roche, ja... — zawahał się już po raz ostatni. — Ja spotkałem Lucyfera — głos miał cichy, a chociaż po tym wstępie zrobił należytą pauzę, by słowa dobrze wybrzmiały, tak uniesiona wyżej dłoń miała przez krótki moment powstrzymać Fausta przed komentarzem. Spojrzał mu w oczy. — Był inny niż w kazaniach, inny niż to, co piszą o nim w podręcznikach do religii. Był prawdziwy i namacalny, potężny i niepokonany. Dał mi słowo — a słowo ciałem się stało — że obdarzy mnie i moją rodzinę opieką, jeśli ja poświęcę się służbie mu. Nim się zaśmiejesz, nim uznasz mnie za szaleńca, chcę, byś wysłuchał mnie uważnie, bo to, co ci teraz powiem, musi zostać między nami — ostatni łyk piwa przed opowieścią. Usiądź wygodnie, to chwilę potrwa. — Gdy Aradia otworzyła Wrota Piekieł, stało się coś jeszcze. Magia wypłynęła na świat, ale nasz Ojciec nie zostawił nas samych. Spotykał się wtedy z takimi jak ja i jak ty. Nauczał o systemach, o mocy, o tym, jak z niej korzystać, jak formułować ją w czary, w rytuały, w inkantacje, jak spożytkować ją, by osiągać swój cel, jak czcić ją i darzyć uwielbieniem. Pojawiał się tu na Ziemi, by głosić swoje słowa, by pokazywać nam prawdę. Stworzył wtedy grupę, która istnieje do tej pory. To już ponad 3 wieki. Grupę, która spotyka się, żeby go sławić, żeby prosić o jego wsparcie, a on daje je nam. Nie ma nas wielu, kilkanaście osób, które są tam, bo tego chcą. Nikt ich do tego nie zmusza. Osób, które zgodziły się na to, bym ci o tym powiedział i które chcą, byś do nas dołączył. Ja chcę, byś do nas dołączył, byś poznał te prawdy i spotkał Lucyfera na swojej drodze. Jesteśmy Kowenem Dnia. Kowenem Słońca, Kowenem naszego Ojca. Jesteśmy jego armią, bo to, co zbliża się do naszego świata, jest tylko kolejnym cudem — mówił dalej, twarz mając spokojną. Frank Marwood nie opowiadał bajek, chyba że te dzieciom na dobranoc, gdy znalazł na to czas. Nie słynął z bujnej wyobraźni, Roche musiał o tym wiedzieć, pracując od jakiegoś czasu w szkółce. Cichy i zrównoważony, mówiący tyle ile trzeba. — Ja też szanuję Piekielną Trójcę, ale dostałem dowód, że tylko jeden może nią rządzić i jest to Lucyfer. Nie jesteśmy lepsi od niemagicznych, bo tacy się urodziliśmy. Jesteśmy silniejsi, bo mamy w żyłach magię, która, na razie tylko wychyla się z rozszczelnionego Piekła. Nasz Pan chce, by ta oblała cały świat. By każdy mógł doznać cudu. By nie było już lepszych i gorszych, by nie było słabszych i mocniejszych. By każdy mógł bronić się przed kataklizmami, takimi jak nawiedziły nas z końcem lutego. By nikt nie doznał już niełaski Gabriela, bo to on jest prawdziwym wrogiem. Nie ja, nie ty, nie Lilith. Gabriel. Ten rytuał — powietrze wciągnął nosem, palcem wskazując na notes. — nie jest dla mnie, a dla nas wszystkich. Chcę zbadać go i rozwikłać zagadkę jak uwolnić się z podobnych pułapek, po to, żeby przepowiednie Lucyfera się wypełniły. Mówię ci o tym, bo chcę, byś doświadczył tego ze mną i z Kowenem, byś spotkał Lucyfera tak jak my. Pozwolił sobie ostatecznie na ciszę, będąc gotowym na pytania lub wątpliwości. Osąd Roche miał zmienić w jego życiu wszystko. Wystarczyło skupić się na możliwościach, na dostępie do wiedzy, do znaczeń. Czy był na tę zmianę gotowy? |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Przyjął odmowę, dosuwając popielnicę do siebie i strzepując do niej tytoniowy pył. W saloniku już wcześniej wydawało się duszno, ale z każdym wdechem zaczerpniętym przez papieros, dym gromadził się pod sufitem niczym mgła i dopiero przy ruchu dłonią mleczne powietrze rozwiewało się. Czy to nagromadzenie tej siwej chmury powodowało wzrost temperatury, czy to słowa pana Marwooda wywoływały u niego szybsze uderzenia serca? Ciemne oczy rozszerzyły się, a usta rozchyliły się na sekundę, jednak powstrzymał się ze wszystkich sił, by wejść mężczyźnie w słowo i zacząć zadawać pytania. A tych gromadziło się z każdą chwilą coraz więcej, z każdym kolejnym zdaniem dodawanym do tego wywodu pełnego wydarzeń opisywanych zazwyczaj w jeden sposób – cudami. Zacisnął usta, przyglądając się jego zmieszanemu wyrazowi twarzy, zastanawiając się jak sam wyglądał w oczach Franka podczas przysłuchiwania się tej historii. Roche pobladł, a jego czoło zroszone zostało potem. Zapomniał na moment o piwie stojącym naprzeciw niego, jedynie ręka dzierżąca papieros unosiła się raz za razem, potem spoczywała łokciem na podłokietniku i znowu, powtarzane aż do skutku. Cisza trwała długo, ale dla pana Fausta upływ czasu nie istniał, gdy skupiony był na ponownym powtarzaniu słów siewcy w myślach. Przedziwne to było uczucie – rozumieć jednocześnie każdy pojedynczy wyraz, ale wszystkie razem jakby nie pasowały do siebie. Co znaczyło “spotkać Lucyfera”? Móc opisać go, opowiedzieć o rozmowie z nim? Dla Roche’a był to jedynie byt istniejący gdzieś poza ich zasięgiem, do którego zwracał się niekiedy w swoich modlitwach, gdy prosił o dobrze życie dla córki, dla swoich bliskich. Wznosił intencje o spokój duszy Sissy, mimo jej tragicznej śmierci, a czasami zastanawiał się, czy Théophile, gdziekolwiek był, również żył w zgodzie ze sobą po rozstaniu z Francją – pożegnania nie powinny tak wyglądać. Lucyfer ukazujący się zwykłym ludziom? Tworzący grupę wyznawców, tutaj, na ziemi, z którą regularnie się kontaktował i prowadził ich? Brzmiało to jak czysty absurd, coś wymyślonego. Bajeczka dla dziecka na dobranoc, bądź grzeczne, bo inaczej Ojciec przyjdzie i cię ukara za niedobre uczynki. Tak właśnie powinien mu powiedzieć. Stanąć twardo naprzeciw temu, może nawet wstać i wyjść z lekceważącym machnięciem dłoni. Jak ktoś tak rozsądny jak Frank Marwood mógł wymyślić coś podobnego? No właśnie… — Franku, to o czym mówisz… — urwał, uświadamiając sobie, że dalej nie wie, co właściwie powinien powiedzieć. Dopiero wtedy sięgnął po szklanicę i tak przypiął się do niej, aż ubyło z niej połowę alkoholu. Jaki miałoby to sens? Miałby zażartować sobie z niego w taki sposób? Czemu w zasadzie mogłoby to służyć, poza uznaniem, że Roche Faust to stary głupiec wierzący w niestworzone rzeczy? To także brzmiało idiotycznie, bo nie umiał wymyślić żadnych wymiernych korzyści, jakie mogłyby z tego przyjść panu Marwoodowi. Rozmasował wolną od papierosa dłonią skroń. Cała ta rozmowa stanowiła szybki przepis na ból głowy, który zaraz stłumi kolejnymi piwami, ale skoro już tutaj siedział i miał okazję wysłuchać tej opowieści – niech odpowie mu na pytania. Niech spróbuje mu udowodnić, że nie jest to kłamstwo splecione na prędce. — Zatem twierdzisz, że ty i grupa osób macie objawienia i widzicie samego Lucyfera? W dodatku do was przemawia wtedy, składa obietnice… Na rany Aradii — pokręcił głową, bo wypowiadanie tego na głos było jeszcze gorsze niż zastanawianie się nad tym i rozpamiętywanie w swoich myślach. Do rzeczy, Roche. Rozmów się z nim jak należy, bez zbędnych emocji. — Skąd pewność, że to właśnie on? Czy te rzeczy, które on wam zdradza… To się jakkolwiek sprawdza? Po prostu ciężko mi to w uwierzyć. Nie chcę cię wyśmiewać, mimo że to, co mi przedstawiasz brzmi niewiarygodnie. Drugi papieros dogaszony został obok rosnącej kupki popiołu. Pan Faust wziął trzeciego, bo chociaż pytań mu nie brakowało, to nie zdecydował się na zasypanie nimi Franka od razu. Znowu zamilknął, dopił do końca piwo i przeczesał włosy, układając je do tyłu, — Jak chcecie tego dokonać, by magia rozprzestrzeniła się pośród wszystkich? — szepnął. Nie wątpił w to, że skoro przy otwarciu wrót piekieł moc mogła przebudzić się w części ludzkości, to dało się ten proces pobudzić na nowo, by poza pojedynczymi przypadkami każdy człowiek na ziemi otrzymał zalążek magii. Tylko póki co mówili w tym przypadku o jakimś haśle, deklaracji bez pokrycia. Skoro twierdzili, że posiadają kontakt z samym Lucyferem, powinni znać sposób na to. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Każda opowieść zaczyna się od chaosu. Literat przez godziny (a nawet i wieki) obmyśla najlepsze zdanie, po to, aby czytelnika wprowadzić w nastrój już od pierwszych słów. Odpowiednia tonacja głosu — ten powinien być lekko ściszony — to tylko preludium. Atmosfera też jest ważna. Czy to opowieść dziadka bujającego się w fotelu przy świątecznym ogniu w kominku, czy wykład znamienitego Alfy i Omegi w ciemnych zakątkach Tajnych Kompletów, czy — w końcu — zduszony cichy salonik w Deadberry, głęboko pod poziomem twardych obcasów, które próbują nie poślizgnąć się na rozpętującej się wyżej burzy? Każdy z elementów musiał być zachowany, aby historia w istocie trafiła do odbiorcy. Tak jak piorun uderzał teraz w któreś z drzew w Wallow, o czym ta dwójka nie miała prawa wiedzieć. Każda opowieść zaczyna się od chaosu, bo jak inaczej nazwać sformułowanie „Ja spotkałem Lucyfera”? Podmiot — w tym wypadku stary o włosach siwych, być może przedwcześnie — w krótkich słowach zamieszcza sens całej wypowiedzi. Po nim nadchodzi już długi i monotonny słowotok, a ile w nim sensu? O tym mieli się przekonać dopiero za chwilę. Frank obserwował twarz Fausta, to jak zmieniała się z każdą kolejną sylabą. Jego zmrużone oczy, suchość na ustach i dym papierosowy, który kłębił się wokół, jakby ktoś tutaj specjalnie zaczarował go tak, by tworzył mgłę. Mgła nie oddzieliła jednak towarzystwa od siebie, bo nachylona postura i pół-szept wprowadzający atmosferę konspiracji, był silniejszy niż wiązki tytoniu. Popiół pokruszył się w popielniczce, lecz Marwood na niego nie patrzył. Próbował dostrzec we wzroku słuchacza cokolwiek, co nie byłoby pustką. Rozbawienie? Już lepsze to niż brak oceny, brak zdania w tej sprawie. Widział przełykaną ślinę, widział powagę malującą się na męskiej twarzy i goliznę myśli, które — nienazwane — nie potrafiły znaleźć sobie miejsca. Frank nie miał pojęcia na temat czytania ludzkich twarzy, ale myślał logicznie. Sam, gdy usłyszał po raz pierwszy o Kowenie Dnia, cudem powstrzymywał kilka wyzwisk mających postawić jego patrona w pozycji mąciciela. Dziś przedstawił to znacznie rozsądniej, niż wiele lat temu usłyszał. Dziś nie był już świeżakiem, a w Hellridge wydarzyło się zbyt wiele, by można było uznać, że nic się nie stało. Roche nie był przecież głupkiem. Nawet jeśli nie uwierzył w Kowen, nawet jeśli opowieść Franka wydawałaby mu się zbyt nieprawdopodobna, tak musiał widzieć, że coś się zmieniło. Prawda? Przez krótki moment myślał nad logicznym ciągiem i wzorem, który mógłby jasno zobrazować postrzeganie świata przez drugiego mężczyznę, ale odpuścił sobie po kilku sekundach. W całej tej ciszy sam się nie odzywał, oczekiwał na wyrok. — To nie są objawienia — wyjaśnił spokojnym i równie cichym tonem co wcześniej, gdy zadano mu pierwsze pytanie. — Znaczy są. Są pod tym kątem, że w istocie przemawia On. Nie są, bo nie pojawia się znikąd, nie jest duchem czy fatamorganą — dodał zmieszany, chcąc lepiej zobrazować tę sytuację. — Jest... — zawahał się, jakby chciał użyć odpowiedniego słowa. — Jest idealny w każdym calu. Pojawia się spod ziemi, roztacza wokół siebie kręgi ognia i ciepła. Wiedział o mnie rzeczy, których nie wiedział nikt inny, nawet Esther. To, co robię, to co czuje i to, co mam w głowie, czego nie zdradziłem nikomu na tym świecie. Mówił nam o przyszłości, o tym, co nadejdzie. O tym, co się stało... — nie mógł powiedzieć więcej, nie dopóki Roche nie przystąpi do nich. — Ja wiem, że to brzmi jak bajka albo mit. Nie dziwię się, że ciężko ci w to uwierzyć, bo ja sam nie wierzyłem na początku. Chyba zwyczajnie musisz mi zaufać — wzruszył ramieniem. Znowu? — Są pośród nas przedstawiciele inteligencji, kościoła i zwykli ludzie. Wszyscy mamy jeden cel i jest nim bliskość z naszym Panem. Nie ma w tym nic złego — ostatnie słowa wybrzmiały, gdy Roche dopijał kilka łyków ze swojego kufla. Mógłby na tym poprzestać, bo wiele leżało teraz w decyzji Fausta. Ostatecznie poznał część tajemnicy tych ziem, ale nie najpiekielniejsze ze wszystkich sekretów Kowenu. Oferowane mu zostało człowieczeństwo w tej prawdziwej formie, jaką wymarzył sobie Lucyfer. Człowieczeństwo dla wszystkich, bez podziałów na magicznych i niemagicznych. Wszyscy razem, ramie w ramie, aby pokonać ostatecznego wroga, jakim przed setkami lat stał się Gabriel. Nie zamierzał wspominać o stosach pod czarownicami, nie sądził, że nawiązywanie do tego ma jakikolwiek sens. Znali swoją historię. — Są sposoby, o których nie wolno mi mówić, bo prawdopodobnie nawet dobrze bym ich nie wyjaśnił — nerwowy śmiech, krótki. Wiedział jak, nie wiedział tylko kiedy. — Nie mogę zaoferować ci dowodu, Roche, ale mogę powiedzieć ci to: czy marzyłeś kiedyś o mocy tak wielkiej, że żadne arkana iluzji czy rytuałów nie będą stanowić dla ciebie wyzwania? Czy wyobrażałeś sobie, że przyjdzie do ciebie ktoś, kto powierzy ci swoje sekrety i zaufa na tyle, by lały się z ciebie łzy wzruszenia? Czy chciałbyś spotkać Go na swojej drodze i pozwolić by cię prowadził? — trudne pytania, prosta odpowiedź. Dał mężczyźnie czas do namysłu, do kolejnych pytań. Sytuacja taka jak ta wymagała czasu i determinacji. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
To brzmiało jak bajka, jak sen, prawie jak narkotyczna wizja wywołana psychodelicznymi substancjami. Nie dziwiło go, że siewca z dużą dozą ostrożności podchodził do tego tematu, nawet gdy w pierwszym odruchu nie został przez Fausta wykpiony i nazwany zwykłym kłamcą lub, gorzej, wariatem. Kto inny miałby w sobie tyle odwagi, by opowiadać o widzeniu Lucyfera, wiedząc jak mogłoby to zostać przyjęte. Marwood zgłupiał, rozum opuścił go całkowicie, jeśli wierzy, że ktokolwiek mu uwierzy. Bez żadnego dowodu, jedynie ze świadectwem opartym na własnym doświadczeniu, twierdzeniach bez żadnego pokrycia. Kolejna dawka opowieści o Piekielnym Ojcu, ogniu otaczającym go, poczuciu bycia przejrzanym na wśkroś, w każdą możliwą stronę przez spotykany absolut… Jeżeli to wszystko było prawdą, a on miałby możliwość oglądania tego na własne oczy i przeżycia czegoś, co Marwood nazywał wzruszeniem – co takiego mógłby mu powiedzieć Lucyfer? Jak skomentowałby ten bezkres wspomnień przypominający rozległością ocean, jaki zalewał go całkowicie wyrzutami sumienia i żalem za błędne decyzje, za niewykorzystanie szans, za egoizm… Czy gdyby objął swoim pojmowaniem to, co ujrzałby przez zajrzenie wgłąb Roche’a, uznałby go tak samo jak Frank za wartego uwagi? Cokolwiek wisiało w powietrzu i zmieniało jego masę, czyniąc tak ciężkim, aż duszącym, pozbawiało go wraz z głębszym wdechem pewności siebie, jaka mu zazwyczaj towarzyszyła. — O tym co nadejdzie…? — z wahaniem powtórzył za nim, bo nie był pewien czy dobrze rozumie to, co zostało powiedziane. Pomyślałby kto. Roche Faust z głową zadartą w pewnej pozie i swoim drogim garniturze, teraz przytłoczony ogromem informacji, nieco zgarbiony w fotelu i modlący się, by właściwa odpowiedź przyszła do niego szybciej. — Zatem chcesz, bym do was dołączył — to nie było pytanie. To wypływało samo z siebie, było oczywiste, gdy Frank postanowił wtajemniczyć go częściowo w dzieje nieznanej mu sodalicji czarownic i przekonać kolejnymi odpowiedziamy do przystąpienia do nich, poparcia ich sprawy i wsparcia. Słuchając o tym, kto jest częścią kowenu, skinął głową. Czyli uznano, że jego umiejętności są przydatne dla nich przydatne. Może miała na to wpływ jego przynależność do rodzin Kręgu? Nie było w tym nic złego, tak twierdził mężczyzna, a jednak dotąd działali w ukryciu. W teokratycznej społeczności, która zgodziła się w niepisanej umowie na dyskrecję, utrzymując w tajemnicy magię przed nieobdarowanymi mocą, głośna deklaracja chęci zakończenia tego ładu nie mogła być dobrze przyjęta. Kuszenie, na jakie wystawił się w tym małym saloniku, nie kończyło się na tym. Nie wiedział, czy to on dał się poznać mężczyźnie na tyle dobrze, że ten mógł znaleźć punkt zaczepienia i to jego trzymać się przy burzeniu niewiary Fausta, czy Marwood celował na oślep. Skrzywienie się na twarzy zwiastowało natomiast powodzenie tego planu. — Franku, ja… nie wiem, czy cokolwiek jeszcze mnie w tym życiu czeka — zaśmiał się sucho, bez żadnej wesołości. Pierwszy raz dzielił się tym z kimkolwiek. Tym, co męczyło go od czasu, kiedy tylko wrócił do Saint Fall. Poczucie utraty sensu boli najbardziej, uderza w te najczulsze punkty. Próbował je zagłuszyć przyjmowaniem większej ilości uczniów, kontaktem listownym, zapełnianiem czasu czymś przyjemnym, ale potrzebował czegoś więcej, by dziura zionąca pustką tuż obok serca została wreszcie zasklepiona. Znów przypomniał sobie o liście dawnej przyjaciółki, francuskiej profesor. O tym poczuciu, że pora na nowo rozkochać się w pracy. Zanim tu usiadł, zdawało mu się, że to wykonalne, ale na raz popadł w fatalistyczny ton wraz z wypowiadanymi przez Franka słowami. — Marzyłem o wielu rzeczach w moim życiu, a ostatecznie skończyłem jako wdowiec żyjący w samotności, z porzuconą karierą naukową. Nie zrozum mnie źle, mówisz o pięknych rzeczach, ale to młodzi powinni sięgać po nie wszystkie, a nie ktoś, kto ma wrażenie, że zmarnował tak dużo wartościowego czasu i nigdy już tego nie nadrobi. Zrzucenie z siebie ciężaru tych wątpliwości niewątpliwie jednak krokiem do przodu. Zgasił trzeciego papierosa, a cienka zmuga dymu wniosła się ponad popielnicę, gdy Roche odchylił się na oparcie fotela. Pytań wciąż nie brakowało mu w tym rozdaniu. — Jak długo jesteś częścią kowenu? — zapytał, obracając między palcami metalową zapalniczką. Z rozmowy z nim nie sprawiał wrażenia osoby, która dopiero dołączyła do zgrupowania. Gdy poruszał kwestie dogmatyczne, brzmiał na pewnego siebie. Pomyślał na nowo o ich rozmowie w pokoju siewców – tak nie mówi ktoś, kto dopiero został zapoznany z tymi ideami. Głęboko w to wierzył, Faust czuł to doskonale i chciał poznać jego drogę do Lucyfera. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Wybór był prosty. Frank dokonał go przed wieloma laty, niedługo po narodzeniu pierwszej córki. Wróć. Wybór był prosty. Frank dokonał go już w momencie, w którym poznał prawdę. Pierwsi siewcy w szkółce, tak odległej od tego, jak dzisiaj wyglądał system nauczania, z taką łatwością prawili o Lucyferze, o cudach, których się dopuszczał. Pierwsi kapłani, których słuchał w kościele, dawali świadectwo jego mocy. Pierwsze modlitwy, jakie mu składał, przypominały proste formułki. Część z nich poznał z modlitewników, inne tworzył sam, zwyczajnie przerabiając te, które wcześniej rodzice kazali wznosić do Jezusa Chrystusa, do Boga. Boga nie było, Jezus nie żyje, a Gabriel zagarnął to wszystko, aby wieść nad światem dyktaturę swojego zepsucia. Historie walk toczone z czarownicami niedługo po otwarciu Piekieł zostały w świadomości na setki lat. To było wystarczającym dowodem, że świat nie jest sprawiedliwy i należy o to zadbać samodzielnie. — Świat nie będzie wyglądać tak samo za dziesięć lat. Nie wygląda tak samo, jak trzydzieści lat temu, czy nawet czterdzieści, gdy była wojna na świecie. Ta cała nowoczesność... — wykrzywił usta w dziwny grymas. — Nadchodzi coś wielkiego. Czuję to, myślę, że ty też. Jeśli pragnienia Lucyfera się spełnią — a nie było powodu, by do tego nie doszło — nie będzie już wojen i bólu. Nikt nie będzie walczył w imię Gabriela czy Jezusa, bo całe to zgorszenie, które nam proponuje, te zakazy i dyktaturę w kształtowaniu świata, po prostu minie... — zawahał się na moment, ale nie powiedział nic więcej. Sekrety wpisane były w tożsamość, jakby były jej integralną częścią. Tajemnice o Kościele Piekieł, o Deadberry, w którym właśnie siedzieli przy kuflach piwa, czy w końcu na temat magii, która płynęła w ich żyłach. Cząstki mocy obecne były na całym świecie i Marwood nieświęcie wierzył w to, że Gabriel jest po prostu zbyt butny i zbyt zaślepiony własną postacią, aby je dostrzec. Takie wydarzenia, jak to, co stało się w Hellridge przed paroma tygodniami, ściągały jego wzrok. Jego lub jego zastępów. Należało się na to przygotować, wierząc, że los może się odmienić. Póki to się nie stanie, musieli działać mądrze. Kiwnął głową na pytanie, które tak naprawdę pytaniem nie było. Chciał. Chciał tego Frank, wierząc, że umiejętności Roche mogą być przydatne dla kowenu. Jego wiedza, doświadczenie, ekspertyza w zakresie magii iluzji to tylko jeden z argumentów. Drugą kwestią było pochodzenie — Faustowie tyle lat służyli Lilith, ale przecież mężczyzna był mądrym człowiekiem, musiał wiedzieć, że ślepe wznoszenie modłów do jednego z piekielnych bytów nie równa się potędze Lucyfera. Trzecią — najważniejszą — było sumienie. Wierzył, że Faust zasługuje na to, by poznać prawdę, by spotkać na swojej drodze Pana, by wyjść z marazmu ograniczonej sposobności do działania na jego korzyść. Wierzył, że jest dobrym człowiekiem o czystych intencjach, że jego moralność, nawet jeśli splamiona (bo czyja byłaby krystaliczna?), tak skłania się ku praworządności i uczciwości. Wierzył, że wprowadzając go w szeregi Kowenu Dnia, ofiaruje mu coś wielkiego. — Ja i inni, tak — potwierdził jeszcze. Towarzysz nie był anonimowy pośród popleczników Lucyfera. Marwood wspomniał jego nazwisko na ostatnim spotkaniu, kilkoro z nich zgodziło się bez cienia zawahania, że jest odpowiednim człowiekiem, któremu można powierzyć sekrety. Jeśli Frank się nie mylił (a raczej się nie mylił), w jakiś sposób spowinowacony był z Sebastianem, który przecież od lat udowadniał swoje całkowite oddanie dla Dnia. Niektórzy ludzie mieli w życiu jakiś cel. Niektórzy ludzie — ale nie Frank, ale nie Roche — nie potrzebowali tego celu. Wysłuchał ze spokojem uzewnętrznienia Fausta. Oczy nieznacznie zmrużyły się, jakby chciały odciąć całe otoczenie, skupiając tylko na mówiącym. Kiwał głową ze spokojem, wykazując zrozumienie. Ba. Rozumiał to nader doskonale. Miewał te wątpliwości ciągle. Przed laty i teraz. Marzenia, które należało poświęcić w imię wyższego dobra, w imię dzieci. Rozwój i nauka, która została porzucona na rzecz ich płaczu i zapewnienia dobrego bytu rodzinie. Honor mężczyzny to tylko jedna z jego wad. Porzucona kariera — w ironicznym i boleściwym geście uśmiechnął się kącikiem ust — Roche prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, jak bardzo są w tym podobni, ale Frank uświadomił sobie to dopiero teraz. — To starzy mają doświadczenie i zdolności, które pozwolą nam przygotować ten świat na przyjście kolejnych pokoleń — odpowiedział spokojnie. — Ja też porzuciłem coś, co bardzo kochałem. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek cokolwiek stanie się dla mnie ważniejsze od nauki i kariery, a jednak jestem tu. W szkółce. Zostałeś siewcą nie bez powodu, prawda? Wiem dobrze, że to nie tylko zarabianie na czynsz czy benzynę, ale robisz to z potrzeby nauczenia młodych tego, co sami wiemy — westchnął ciężko, popijając łyk piwa. Alkohol rozwiązywał język, ale wallowskie gęby miały mocniejszą głowę. To efekt bimbru. — Kowen jest dla mnie jak rodzina — nawet Carter. — I tym samym może być dla ciebie. Samotność to potworne uczucie, wiem, co mówię, ale nie jesteś egoistą. Ja też nie. Modlimy się o nasze dzieci i ich dobre zdrowie i dobry byt. Robię to dla nich, nie dla siebie, z taką myślą przyszedłem na pierwsze sabaty kowenu. Jednak Lucyfer dostrzegł we mnie to, czego sam wtedy nie widziałem. Dał mi czas, sposoby, moc i magię, której nie poznałbym nigdzie indziej — jego głos czasem rozbrzmiewał w siwej głowie. — Zobaczył we mnie potencjał, którego myślałem, że już nie ma. On jest też w tobie, Roche. Jesteśmy starzy, ale nie wybieramy się jeszcze do Piekła. Mamy czas, nawet jeśli jest go coraz mniej — płynnie przeszedł przez następne pytanie, gdy dopijał ostatnie łyki piwa. — Jestem tam blisko 20 lat, może chwilę mniej. Ani przez jeden dzień nie żałowałem tej decyzji. Wiem, że ty też nie będziesz żałował — po raz kolejny przenikliwie spojrzał w oczy swojego towarzysza, gdy oprawki okularów spadły na czubek nosa. — Masz wiedzę, umiejętności i lata doświadczeń, ale życie jeszcze trwa. Nie musisz spędzić go w samotności. Lucyfer cię poprowadzi. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Świat już się zmienił i zmieniał się coraz szybciej z roku na rok. Rzeczy niegdyś uważane za niemożliwe, teraz były powszechne i obecne. Nie w laboratoriach, będąc jedynie koncepcją czegoś, co pojawi się dopiero za kilkanaście lat. Roche nie był ślepy i wiedział, że to tempo nie zwolni, nawet gdyby zaparli się piętami i rozorali całą ziemię. Tylko to nie oznaczało biernego przyglądania się jak ludzie zatracają się w tym postępie, zapominając o wartościach, o tradycji, o wiedzy. Pamiętał jak o tym rozmawiali. Ba! wracał do tej rozmowy niejednokrotnie, przypuszczał, że podjęta zostanie na nowo spokojnie, w dyskretnych okolicznościach, nie będącym przy tym zmuszonym do rozglądania się, czy wciąż są sami. Teraz już wiedział, że Marwood próbował wyczuć grunt, następując na ten lód sprawdzał jak szybko załamie się pod jego ciężarem. Świat już się zmienił, ale skoro miał się zmieniać dalej, to należało sprawić, by obrał odpowiedni kierunek. — Czyżby… te wszystkie wydarzenia sprzed kilku tygodni? Wiesz coś o tym? Wy wszyscy coś o tym wiecie? — nachylił się jeszcze mocniej nad stolikiem, przyciszając głos jeszcze mocniej. Rozmawiał o tym tylko z Byalem, gdy Faradyne po dwóch dniach wrócił nagle, o własnych siłach, chociaż sam pan Faust postawił na nogi policję. Z nikim innym do tej pory nie odważył się, bo oficjalna linia została postawiona, a naruszanie jej nie mogło zostać dobrze przyjęte. Piekielnik kłamie – tak mu odpowiedział przyjaciel. Te wszystkie anomalie, zapadający się asfald i ludzie błądzący poprzez podwziemne tunele… Gdyby nie dotknęło go to bezpośrednio, gdyby nie miało wpływ na jego przyjaciela, pewnie tak jak inni przeszedłby nad tym do porządku dziennego, ale teraz musiał zapytać wprost Franka. Nie wymagał szczegółowej odpowiedzi, potrzebował prostego “tak” lub “nie”. Nie wymagał też od niego, by zdradzał mu, kto dokładnie jest częścią Kowenu Dnia. Oczywistym było, że tego nie zrobi i w celu dowiedzenia się tego, będzie musiał przyjść na jeden z wspomnianych sabatów i poznać tych ludzi samodzielnie, wyciągnąć w stronę każdego z nich dłoń i przedstawić się osobiście, tak jak go matka nauczyła dawno temu. A może znał ich wszystkich? Skoro zgodzili się na jego przybycie i uznali go za osobę godną zaufania, to w ten czy inny sposób słyszeli o nim. Mężczyzna nazwał ich swoją “rodziną”, prawie tak jakby spędzali ze sobą na tyle czasu, by móc poznać ich tak dobrze. Roche wątpił, by coś podobnego było możliwego. Z rezerwą podchodził do opowieści o zgromadzeniu do jakiego należał Frank, ale nie negował tego na głos. W końcu wątpliwości wynikały często z braku wiedzy. Nie przypominał sobie, by Marwood wspominał o swojej przeszłości. Może zdaniem, gdzieś pomiędzy, w trakcie opowieści, przelotem. Chętnie dowiedziałby się czegoś więcej, wysłuchał tak jak on jego przed chwilą i nie ocenił w żaden sposób. Był ostatnią osobą, która powinna wydawać osądy na temat innych. Czuł wdzięczność, bo dostrzegł zrozumienie i szczerą chęć dania czegoś, co według towarzysza miało być pomocą. — Chcę myśleć o sobie, że nie jestem egoistą, a to, co robię, robię z czystej pasji. Jeśli tak mnie postrzegasz, to połowa sukcesu za mną — uznał żartobliwie. Z jakiego innego powodu dalej byłby siewcą, gdyby nie poczucie sensu tej pracy. Nie do każdego umiał dotrzeć, nie każdy chciał się uczyć, ale byli tacy uczniowie, którzy pisali do niego po latach, dziękując za naprowadzenie odpowiednio. — Córka, jej przyszłość, jej własne dzieci w przyszłości… Tak, to jest dla mnie najważniejsze, jednak gdybym mógł dostać tę moc, tę magię o której mówisz — urwał, to brzmiało tak nieprawdopodobnie. Chciałby ją otrzymać, kto inny nie przystałby na coś podobnego, gdyby powiedział, że właśnie tu, w jego dłoni znajduje się ta sztuka, którą będzie mógł opanować w jednej chwili, odrzuciłby ją? Żaden Faust nie odmówiłby, gdyby magia ta pochodziła wprost od Lilith. Co z Lucyferem? Byłby w stanie uznać jego wyższość w Trójcy, skoro zgadzał się z jego postulatami? Nigdy nie czuł się silny w dysputach religijnych, nie zajmowały one jego czasu, chociaż wysłuchiwał z zaangażowaniem kazań na Czarnych Mszach. Coś pchało go do dowiedzenia się więcej. Dobrze wiedział, jak to nazwać. Ciekawość. — I gdybym na to przystał… Uznał, że chcę być częścią waszej grupy. Co wtedy? Jak mogłoby to w zasadzie wyglądać? Rzekło się. Tego już nie mógł cofnąć. Powiedzieć, że nie chciał, żeby Frank o tym zapomniał, a on wyjdzie stąd, przetoczy się do Broken Alley i tam uzna, że cała ta rozmowa nie miała miejsca. Nie wiedział, czy chce poświęcić tej sprawie całego siebie. Nie był pewien, czy właściwie rozumie słowa Marwooda i to, co próbował mu przez cały ten czas przekazać. Jedyne, co znał w tej chwili, to głód poznania prawdy. Nigdy nie lubił wrażenia, że coś mu umyka, chociaż jest tak bliski odpowiedzi, znajdującej się tuż obok niego. Przecież stąd wzięła się jego pasja do nauki. Z potrzeby wytłumaczenia samemu sobie tego, czego nie rozumiał. Z odkrycia prawideł, jakich do tej pory nieznano. Być może umiałby to na nowo uczynić, odkryć w sobie tę pasję. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Trzęsienia ziemi, pożary, rozlew krwi na uniwersytecie — czy mieli z tym coś wspólnego? Na to pytanie nie dało odpowiedzieć się „tak” lub „nie”, było znacznie bardziej skomplikowane. Frank pozwolił więc sobie na chwilę ciszy, na wypuszczenie z płuc powietrza i zastanowienie nad dobrym sformułowaniem swoich słów. Ostatecznie — tak, mieli z tym dużo wspólnego. Gdyby nie Eros, gdyby nie agenda Lucyfera i tego, czego pragnął dokonać na ziemi dla wszystkich ludzi, tak nic podobnego nie miałoby miejsca w Deadberry ani całym Hellridge. Gdyby nie to, że wrota rozchyliły się nieznacznie, nie byłoby trzęsienia ziemi... Gdyby nie to, że Gabriel któregoś dnia postawił na piedestał własne ego i zignorował prawdziwy sens stworzenia... Gdyby nie to wszystko — świat dalej mknąłby spokojnie i kręcił się wokół własnej osi. — Wiemy, czego było to skutkiem, ale nie my byliśmy prowoderami — powiedział zgodnie z prawdą, kiwając sam do siebie głową. Nie było w tym ni krzty oszustwa. Pominął fakt, że była to mała zapłata za to otwierającą się przed nimi nową drogę. Zignorował martwych, którzy ponieśli klęskę w tym właśnie dniu. 26 lutego na zawsze miał zapisać się w historii Saint Fall krwawym drukiem, ale wojny wymagały poświęceń. Lucyfer nigdy nie szedł po trupach do celu, a przynajmniej w to usilnie wierzył Marwood, wyobrażając sobie, że tak będzie zawsze. Nawet jeśli Verity skutecznie dał im do zrozumienia, że nie. Piekielnik kłamał. Jeśli czegoś Frank nauczył się przez 55 lat życia w tym regionie, to tego, że jest prawda i jest wygodne kłamstwo. Sam rzadko korzystal z tego drugiego, ale zdawał sobie sprawę, że są sytuacje, które go wymagają. Szerzenie paniki pośród wszystkich czarówników nie przyniosłoby nikomu nic dobrego. Tak samo, jak dzieciom nie mówi się, że skarbonka z oszczędnosciami na ich studia jest zupełnie pusta, bo trzeba było załatać dziurę w dachu, by nie wiało im po karkach. Tak samo, jak żonie nie wspomina się o goryczy i żałosnych myślach żałosnego człowieka. Tak samo, jak uczniom w szkółce nie opowiada się o czarach gotowych odebrać komuś życie. Nie miał pojęcia, jak wiele właściwie Piekielnik wie, jak dużo informacji pozyskali Harrisowie na tym etapie — wolał się nad tym nawet nie zastanawiać. Kto miał wiedzieć, ten wiedział. Ludzie, którzy oddali swój żywot Lucyferowi. Ludzie, którzy byli gotowi oddać mu swoją duszę. Oni wiedzieli i to wystarczyło, ale każdy zgodziłby się, że wciąż było ich zbyt mało. Ledwie garstka ludzi skrupulatnie drążąca temat, szykująca się do najtrudniejszych bitew. Był pewien, że gdy Faust ich pozna, rozpozna w ich twarzach wielu swoich przyjaciół, być może nawet rodziny. W końcu socjeta czarowników nie była aż tak wielka, a Krąg — bo takimi nazwiskami mogli się popisać — zawsze trzymał się razem. Frank do niego nie należał i nigdy nawet nie chciałby należeć, cenił sobie wolność i brak konwenansów, fakt, że mógł siedzieć w szopie i nie zastanawiać się nad tym, który widelczyk użyć do ryby na którymś z ich gustownych przyjęć. Roche był inny, a jednak potrafili znaleźć w tym wszystkim wspólny grunt i to wystarczyło. Gdy przyprowadzi go na pierwsze spotkanie, a ten usiądzie naprzeciw swojego kuzyna, czy nawet Carter, co wtedy powie? To dziwne uczucie, poznawać na nowo ludzi, o których myślało się, że wie się wszystko, prawda? Mężczyzna nie wymagał wiele, znacznie mniej niż spodziewał się Frank. Gdy on sam pierwszy raz usłyszał o Kowenie, miał dziesiątki pytań, ale najważniejszą mantrą pozostawało słowo „zaufanie”. Zaufał i nie żałował tego nawet przez chwilę. Otwierały się przed nimi nowe drzwi, a korytarz za nimi miał zostać najważniejszą podróżą w życiu. — Nigdy nie widziałem, by z twoich zajęć uczniowie wychodzili ze łzami w oczach, to drugi sukces — uśmiechnął się przyjaźnie, pozwalając sobie na krótki żart rozluźniający atmosferę. Było widać, że jest pasjonatem i że jego etat w szkółce wcale nie był dziełem desperacji. — Nie ma nic złego w tym, że pragniesz tej magii, to przecież nie jest kwestia egoizmu — tylko Astaroth był tak butny, by cały czas myśleć o sobie. — To zwykły pragmatyzm. Rozumiem to — zapewnił towarzysza, próbując dać mu nieco zapewnień, że nawet skupienie na własnym i tylko własnym celu nie jest złe. Każdy miał do tego prawo. Było widać, że powoli ustępuje, że mija niepotrzebne wstrzymywanie się przed tym, co może dać mu oświecenie. Frank wpatrywał się w swoją szklankę piwa, upijając z niej kolejne łyki. Dojechał do Saint Fall autem, ale jazda po jednym piwie nie była przecież nielegalna. Prawdopodobnie. Nie znał się przecież na prawie. — Wtedy poznasz innych. Poznasz też człowieka, który nas prowadzi i do którego Lucyfer zwraca się bezpośrednio, któremu przekazuje swoje myśli. Poznasz siebie. Minie trochę czasu, byś to wszystko zrozumiał i pojął — to normalne i naturalne — a wtedy na twojej drodze stanie sam Lucyfer — mocno powstrzymywał jedną łzę wzruszenia, która teraz miała ochotę wkraść mu się w lewe oko. — Jeśli się zgodzisz, poinformuje innych. Spotkasz ich, pewnie odezwą się do ciebie wkrótce. Jeśli na to przystaniesz... Więc? Jesteś gotów? Ostatecznie pytanie wybrzmiało. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Zatem wiedzieli. Ktoś miał wiedzę, mógł ogarnąć umysłem całe to szaleństwo, jakie miało miejsce. Aż wyprostował się w miejscu, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że jeżeli tylko się zgodzi, być może zostanie w to wtajemniczony. To była ogromna szansa. Jego ekscytacja doczekała się kolejnych obaw, przyczyny tych anomalii utrzymane zostały w tajemnicy prawdopodobnie z istotnych powodów. Nie spodziewał się czegoś błahego. Czy Kościół Piekieł również posiadał informacje na ten temat? Skoro Kowen Dnia działał w tajemnicy wypadało założyć, że nie. Prawdziwa tajemnica, której odkrycie zależało od tej jednej decyzji. — Nie, o to was nie posądzałem — zaznaczył od razu i odchrząknął głośno. Podrapał się delikatnie po policzku pokrytym cieniem zarostu, szukając odpowiednich słów. — Nie dawało mi to spokoju, od tamtego dnia. Nie wiedziałem, czy powinienem szukać. Ta oficjalna linia… Nie wierzyłem jej, to było zbyt proste. Rytuał? Tak potężny? Pokręcił głową. Znał powody ukrywania prawdziwych wydarzeń. Nie żył od wczoraj, by oczekiwać, że media podawać będą samą, nieocenzurowaną w żaden sposób prawdę. Ta bywała brzydka, nieatrakcyjna, wręcz przerażająca. Jeżeli coś groziło Hellridge, szerokie ogłoszenie tej informacji mogłoby być tragiczne w skutkach. Nie do tego powinni dążyć. Nie buntował się w żaden sposób, ileż on miał on lat, żeby z taką butą oznajmiać, jak bardzo mu się nie podoba to, co miało miejsce? Miał też na tyle zdrowego rozsądku, by nie narażać się swoimi działaniami Czarnej Gwardii. Przynajmniej tak uważał do tej pory, zanim zasiadł w tymże fotelu. Teraz z kolei poważnie rozważał dołączenie do Kowenu Dnia, by móc posiąść wiedzę o Lucyferze. Uzyskać dowód na to, że tylko Pan mógł uporządkować ten świat, a dzięki temu czarownice nie będą musiały się dłużej ukrywać. Nie będzie ku temu powodu, kiedy magia ostatecznie stanie się czymś wspólnym, nie będąc zarezerwowaną wyłącznie dla niewielkiej grupy osób. — Och, z twoich lekcji dzieciaki też nie wychodzą zapłakane. O ile nie oddasz im kolejnych kartkówek, rzecz jasna — zawtórował mu w żartach. Po kartkówce, którą swego czasu pokazał mu w pokoju siewców, na pewno nie było im do śmiechu. — Zapamiętam to. Naprawdę. Tej rozmowy nie będzie umiał zapomnieć. Dzień, w którym podjął tę decyzję, pociągający za sobą konsekwencje, jakich nie był w pełni świadom w tym momencie. Nie mógł przewidzieć ich, a jednak zaufał Frankowi Marwoodowi i jego słowom. Świat mógł być piękniejszy, nastawiony na współpracę, która była w stanie doprowadzić ich dalej. Wciąż pod jego czaszką kłębiło się wiele pytań, jakie potrzebował zadać siewcy, by spróbować jeszcze lepiej zrozumieć cel tego wszystkiego, ale najbardziej pragnął wierzyć. W Lucyfera, w ludzi i ich dobre intencje, w samego siebie. To właśnie popchnęło go w ramiona tego szaleństwa. — Zgadzam się, Franku — brzmiało to jak wyrok, który na siebie zrzucał. Nagłą suchość w gardle zrekompensował przełknięciem śliny. Odetchnął głęboko. Poczuł się odrobinę lżej, ale dla upewnienia się w tym, co właśnie padło, powtórzył: — Zgadzam się. Spotkanie Lucyfera brzmi tak nierealnie, ale jeśli tylko mógłbym… Chciałbym zrozumieć lepiej wasze postulaty. Chcę poznać waszego przewodnika, jeśli to będzie możliwe – porozmawiać również z nim. Bał się, że po powiedzeniu tego ciężar na sercu jedynie zwiększy się, ale nie czuł się już przytłoczony w taki sam sposób jak kiedyś. Było inaczej, niespodziewana lekkość towarzysząca mu teraz pozwoliła na wygodne rozparcie się. Nie mogło być źle. Przecież nie robił niczego złego. Gdy kelnerka przechodziła w oddali, poprosił ją o podejście bliżej gestem dłoni. — Możemy prosić kolejne kufle? z tematu obaj |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji