VELVET SHADOWS W jednej z mniejszych, bocznych uliczek, natknąć się można na gustowny szyld podświetlony bladym światłem. Elegancki lokal „Velvet Shadows” przyciąga do siebie czarowników, którzy nie boją się wydać kilka dolarów więcej na dobry alkohol. Przyjemne wnętrze łączy w sobie ciepłe beże, czerń oraz soczystą czerwień, przewijające się przez całą główną salę oraz boczne loże zapewniające większą prywatność odwiedzającym. Obite miękkim welurem pozwalają na komfortowe spędzenie czasu ze znajomymi przy delikatnych dźwiękach rhythm and blues. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
15.03.1985 Piątkowe wieczory, mgliste niedopowiedzenia, kontury, które dopiero trzeba wypełnić kolorem — marcowe noce zamienione w nieznośne oczekiwanie, końcówkę wyroku, w przygodę spędzoną w poczekalni życia, kiedy kolejny pociąg znów jest opóźniony, a stacja obumarła. Jeszcze trochę, już niedługo, zaraz wszystko się zacznie; niesprecyzowane, zupełnie niewiadome wszystko. Tak, jakby ten rok z życia był tylko wprawką; prawdziwą powieść Vittoria miała zacząć pisać od marcowej kartki w kalendarzu. Tysiące, tysiące tysięcy, tysiące podniesione do potęgi tysięcznej — zimne, deszczowe krople popełniały zbiorowe samobójstwo, skacząc z wysokości nieba i skręcając maleńkie, wodniste karki o szary bruk. Umierały w milczeniu, bez słowa skargi, godnie; imitowała ich milczenie i godność — ze smukłym papierosem w ustach łatwiej zachować ciszę. Nawet, jeśli jedyne, czego domaga się umysł, to krzyk. Wnętrze Velvet Shadows emitowało ciepłym światłem; głęboki karmazyn — nie czerwień, nie burgund, nie róż pompejański — miękkich obić i ciężkich kotar obiecywał udany wieczór, obfite łowy, przecenione drinki, niedocenianych barmanów i noc, która utraci status samotności. Zanim do tego dojdzie — każda rewolucja wymaga czasu — istnieje tylko znużenie. Znużenie za długich, podobnych do siebie dni, pustych popołudni, wciąż tych samych twarzy. Sądziła, że wraz z nastaniem wiosny rzeczywistość ulegnie diametralnej zmianie; początek trzeciego, marcowego tygodnia zweryfikował te plany. Nawet powietrze, w końcu noszące nieśmiałe oznaki rosnących temperatur, było nieruchome, zastałe, nakrywało wszystko jak czapka — przyduszało, tłamsiło i mdliło. Nie chciała być częścią tego miasta; koniec lutego wstrzyknął w jego aorty truciznę, której posmak osiadał na koniuszkach języków oleistą mazią. Widok wypranych w zbyt wysokiej temperaturze ludzi — skurczonych w sobie, pozbawionych barw — którzy w oczach noszą lekką skazę nieuchronnej beznadziei, przyprawiał ją o uzasadnione dreszcze. Niemagiczni — ci zwykli, mijani przypadkiem przechodnie — nie rozumieli, co wydarzyło się w Maywater i Cripple Rock; wpatrywali się gdzieś przed siebie, gdzieś za domy, kamienice i mury miasta, odpowiedzi poszukując w niebie — jak gdyby to kiedykolwiek odpowiedziało. Dziś zmrok zapadł szybko i bez zapowiedzi; ciężka kurtyna osunęła się na świat znienacka, otulając go mięciutkim, szczelnym aksamitem. Późne, wiosenne wieczory były kiedyś porą zakochanych par, które w ciepłym świetle latarni odkrywały piękno miasta budzącego się do życia po zimowym śnie — dziś ich widok przyprawiał o skurcz. Nie była pewna, czy żołądka, czy serca. Powrót do wnętrza lokalu — na barowy, podstępnie wygodny stołek; łatwo na nim usiąść, ciężej wstać, zwłaszcza po czwartym drinku — scalił się ze stłumionymi dźwiękami bluesa; nawet z bronią przy skroni nie odróżniłaby Hound Dog Taylor od Lonnie Brooks'a. Potrafiła — na szczęście i niemałej satysfakcji barmana — odróżnić alkohol w nowym drinku. Biały rum, brandy, De Kuyper Triple Sec, świeżo wyciśnięty sok z cytryny i coś jeszcze; po pierwszym łyku nie była pewna, po drugim odpowiedź znajdowała się tam, gdzie miejsce każdego alkoholu — na koniuszku języka, w trakcie trzeciego— Puste miejsce obok utraciło status niepodległego; zbyt późno zauważyła ruch. Za wcześnie rozpoznała perfumy. — Co— Źle, gorzej, najgorzej. Stopniowanie przymiotnika, hiperbola słów, redukcja niewypowiedzianych myśli do atomów — skotłowanych z sobą w przestrzeni wielkiego wybuchu, który nie chce nadejść. Zaciśnięte na nóżce drinka palce odgrażają się szkłu; mogłaby złamać ją w pół, ponieważ ktoś od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego pozostał wierny zapachowi spod szyldu Penhaligon's. — Barnaby — w trzech sylabach dwa lata życia; w trzech sylabach niepewność, za którą zaczyna się nienawidzić; w trzech sekundach imię wypowiedziane tak cicho, że zupełnie rozmyło się pomiędzy echem innych rozmów. Już po wszystkim, przeżyjmy to jeszcze raz: trzy sylaby, dwa wdechy, jedyny mężczyzna, który— — Często nachodzisz samotne kobiety w barze? Dłonie — tylko nie patrz na jego ręce; od nich wszystko się zaczęło — miał puste, dopóki nie wcisnęła w nie naładowanej broni słów. Jest piątek, Toria; znów to robił — odzywał nieproszony, zjawiał nieoczekiwany, wpatrywał w nią spojrzeniem pogańskiego bożka, którego ktoś pozbawił domu, wyznawców i snu. Wyblakła zieleń tęczówek — ani wtedy, ani teraz — nie nosiła skazy porażki, krztyny poddania, cienia rezygnacji. Tylko tę straszną, spokojną pewność. Czego? Dwa lata to o dwadzieścia za mało, by poznać odpowiedź. — Czekam na kogoś. Czym jest kontrola, jeśli nie machiną do produkowania kłamstwa? |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Pierwszy papieros to kwintesencja wyrozumiałości. Wszyscy potrzebują czasu; piątkowe wieczory nie sprzyjają pośpiechowi — wskazówki na srebrnej tarczy zegarka tik—przy—tak—ują. Drugi papieros to kwintesencja zrozumienia. Klienci Velvet Shadows bywają zabawni, głośni i nieskoordynowani; wszystko to z dwóch prostych powodów — są pijani i nie mają innego wyjścia. Praca na etat zabijała powoli; życie zamknięte w zaśniedziałej butelce poniedziałko—piątków zasługuje na sporadycznie nawracające wizyty magicznego dżinna — wystarczyło wieczorem odkręcić gin. Ten barowy smakował inaczej — atmosfera utkana ze szmeru rozmów i echa muzyki przyciągała; drewniane stoliki były płomieniem, samotni mężczyźni ćmami, samotne kobiety — amatorskimi lepidopterologami. Trzeci papieros to kwintesencja zmęczenia. Rozwodniony burbon imitował alkohol. Gdyby nie pił, przyciągałby uwagę, gdyby przyciągał uwagę, równie dobrze mógłby zdjąć krawat, założyć pióropusz — to rasistowskie, Williamson, wiesz? — i ustawić na stoliku tabliczkę: śledztwo Gwardii w toku, prosimy zachować ciszę. Skatalogowane informacje w przegródkach umysłu, gdzie doniesienia ostatnich dwóch tygodni zamknął w schludnie opisanych aktach, doprowadziły do kolejnego tu i teraz: tu, w Velvet Shadows. Teraz, w piątkowy wieczór, na służbie. Godziny powoli ewoluowały w noc, a cel nie nadchodził. Ze schematu ostatnich kradzieży — cztery pentakle, cztery czarownice, cztery weekendy, dwa bary — płynął ostrożny wniosek; piątek, godzina bliżej nieokreślona, Deadberry. Mężczyzna, którego Williamson szukał — piątkowy wieczór, a on rozgląda się za samcem; który życiowy błąd doprowadził do tego momentu? — powinien być niższy od niego, blond, z — cytat bezpośredni, przesłuchiwanie kobiet uczyło interesującej perspektywy — szelmowskim uśmiechem, który wprawia kolana w drżenie, a— Połowa czwartego papierosa to sukces. Niektórzy z klientów zaczęli przypominać trzymane w mydlanych bańkach dzieci — między stolikami turlały ich powiewy wpadającego przez drzwi przeciągu i nie do końca pojmowali, co dzieje się dookoła; w miękkim burgundzie półcieni, w akompaniamencie muzyki, z kolejnym słabym powiewem, wreszcie pojawił się on. Pokonanie odległości od drzwi do wciśniętego pod ścianę stolika zajęło mu kilka miękkich, powolnych sekund; nie nosił nawet śladu tej specyficznej nerwowości, która charakteryzuje kryminalistów przy pracy. Williamson zamierzał dać mu dokładnie tyle czasu — niech pije; im więcej wypije, tym szybciej wprawi trybiki planu w ruch — ile potrzebował, żeby poczuć potrzebę przekonania się, jakiego odświeżacza powietrza używają w toaletach Velvet Shadows (Febreze, nic wymyślnego). Byłoby łatwiej, gdyby mógł użyć wabika; z zeznań wynikało, że Victor Keeton ma typ ofiar — kobiety o dwa drinki za daleko od trzeźwości myśli, najchętniej samotne, najczęściej ładne. Mógłby zaprzęgnąć do pracy w terenie Effie, chociaż łatwiej było mu wyobrazić sobie w uwodzicielskiej roli Oresetsa w jaskrawozielonym swetrze; mógłby zadzwonić do Vandenberg i przesunąć kolejną granicę — nawet grecki sweter wyblakłby na tle tego, co mogłaby przedstawić w ramach aktorskich umiejętności, ale— Ale. Kwestia powinności i kwestia natury ich współpracy; kwestia chęci i kwestia zgody; zamiast słuchawki i kobiecej subtelności, wybrał szklankę i perspektywę rozbijania głowy o umywalkę. Zamiast cierpliwej samotności, sekundę później wybierał — odwrót czy atak z zaskoczenia? Zerknięcie w kierunku baru skręciło rzeczywistość w spiralę; prawda objawiona w profilu, którego nie mógłby przeoczyć, zignorować ani pomylić. Przytłumione światło Velvet Shadows było równie nierzeczywistego, co prawdopodobieństwo spotkania, chociaż nie miał prawa do zaskoczenia; Vittoria zawsze była zwierzęciem nocy, nieuchwytnym jak decyzja, która wprawiła ciało w ruch. Wieczór spleciony z nieprawdopodobieństw prędzej czy później doprowadziłby do kolejnego; zamiast czekać, aż Toria przyjmie rolę nieświadomej ofiary, mógł— — Vittoria — imię o smaku przejrzałego owocu; miękkie i gładkie, i trochę dławiące. Gęsty sok przeszłości próbował zalepić usta — od sześciu lat zalepiał skutecznie; od sześciu lat, ze wspomnieniami w krtani i widmem niespełnionej przyszłości, dokonywali niemożliwego, spotykając się tylko przypadkiem, tylko przy świadkach, tylko na moment. Panie Williamson; jakby był własnym ojcem. Pani L'Orfevre; jakby była nikim. Barnaby; jakby zegar upadł i uszkodził wskazówki. Vittoria; jakby znów nadszedł kwiecień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. Wczesna wiosna, późna noc, dotkliwa mżawka i pytanie, które prąd czasu wyrzucił na pokryty uschniętymi marzeniami brzeg — często nachodzisz samotne kobiety w barze? — Tylko w czwartkowe wieczory. Dziś piątek, ale to najmniej istotna część nowego rozdziału; wtedy był czwartek, a ona na nikogo nie czekała. Zwątpienie zamknięte w cichym m—hm, za którym podążył szelest banknotu i cztery magiczne sylaby. Burbon, czysty; w przeciwieństwie do przeszłości, która rozlewa się na kilkunastu centymetrach kwadratowych błyszczącego blatu — na docenienie jego stanu jeszcze przyjdzie pora. Dopiero muśnięcie drewna opuszkami palców uświadamia ich, że minione dni nie są wodą; czas płynął, ale w nurcie benzyny. — Wybacz spóźnienie — pozioma linia ramion to (ukłon dla dawnego, anatomicznego zacięcia) asystolia w zapisie EKG; prosta, ciągła poprzeczka uwięziona w pułapce marynarki. Pokusa obrócenia głowy i przekonania się, czy stolik przy ścianie nadal jest zajęty, poległa w potyczce postanowienia; droga do katastrofy była lśniąca i gładka — jak połyskujący na paznokciach pani L'Orfevre lakier. — Jak bardzo zajęta jesteś? — społecznie, związkowo, zawodowo, geograficznie; drgnięcie w kąciku jej ust kiedyś było ostrzeżeniem — po sześciu latach nie miał prawa wiedzieć, co oznacza. — W kontekście czasowym. Sześć lat w sześć minut; nawet on nie działał tak szybko. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Cieszę się, że cię widzę (kłamstwo), ale niezwykle się spieszę — ta gładka, przejedzona jak kluska formułka nic nie kosztowała. Mogła zdobyć się na nią w dowolnej chwili i wymknąć z pułapki osaczenia, opuścić Velvet Shadows, opuścić dzielnicę, opuścić Saint Fall i zapewnić sobie kolejne miesiące względnego spokoju w uroczym, kanadyjskim miasteczku, gdzie naleśniki polewają syropem klonowym, wszyscy są do porzygu uprzejmi i nikt nie nazywa się Williamson. Chyba? Mogła osiągnąć to wszystko za pomocą jednego zdania, które — łyk drinka i wielka Sahara w ustach — nie potrafiło przejść przez gardło. Lewa dłoń skupiła energię na wysokiej nóżce szklanki; łatwo wyobrazić sobie, że rozbija ją o brzeg barowego blatu, by sprawdzić, czy nadal byłby tak spokojny, gdyby słowa zastąpiła przemoc. Istniały jednak więzi, których nie da się zerwać, i długi, które nigdy nie zostaną spłacone, chociaż Vittoria nie potrafiła powiedzieć, za co właściwie jest mu dłużna i co sprawiło, że teraz nie hołduje kodeksowi Hammurabiego — oko za oko, ząb za ząb, długie lata zimna za długie tygodnie milczenia, kiedy był zbyt zajęty zamurowywaniem samego siebie przed światem, żeby zauważyć, że ona też trafia do więzienia; małżeństwo miało wiele synonimów, ale tylko jedną definicję. Gniew miał wiele odmian, ale tylko jedno źródło; właśnie obijało się o żebra w rytm cichych słów, napędzane przez znajomy zapach wody kolońskiej i uwydatniane przez bliskość szczegóły. Zmarszczki, których sześć lat temu nie było; skupienie, które istniało od zawsze. Cisza, którą potrafiła przeciąć w pół osamotnionym gestem; mur, przez który nie przebiła się nigdy. — Dziś piąt— Wtedy był czwartek, a ona na nikogo nie czekała. Wtedy było to samo pytanie i ta sama odpowiedź — wtedy był kwiecień, nie marzec, a na jego dłoni błyszczała obrączka, nie blizny, których dziś nie rozpoznawała; niektóre były nowe i obce. Jak oni — przez ostatnie pół dekady. Dlaczego nadal pamiętał? Nie powinien; ona zapominała każdego dnia od sześciu lat. — Jesteś okropny — a ty nieprzekonująca w zarzutach. — I wyjątkowo pewny swego. To krzesło mogło być zajęte. Bardziej ode mnie, o co nietrudno — piątkowy, samotny wieczór, jedwabne półcienie i czerwień skupiona w trzech punktach — jej usta, jej paznokcie, jej myśli zasnute mgiełką narastającej złości. Co za chora niesprawiedliwość — kiedy tylko Williamson zakłócał linię horyzontu, pytania bez odpowiedni mnożyły się z zawrotną prędkością, przyprawiając o ból głowy. O wiele łatwiej byłoby progresywnie o nim zapominać i wyprzeć wszystkie wspomnienia; bez żalu mogłaby (próbowała) eksmitować z pamięci dzień, w którym za zamkniętymi oknami sypialni wiatr i deszcz nagle ustały, a pogrążający się w mroku Boston wypełniła głęboka, mokra cisza, zakłócana jedynie przez szmer przyciszonej muzyki. Nights in white satin i ścisk w żołądku; to była ich piosenka, bo w wieku dwudziestu trzech lat nadal posiada się prawo do naiwnego romantyzmu i swoich piosenek. Światło lampki na hotelowym stoliku tworzyło wokół niego aureolę, która zatrzymywała się na umownej granicy i nie docierała do skulonej w fotelu Vittorii. Tamtej nocy pokłócili się dwa razy; Barnaby zarzucił jej, że konsekwentność nie zawsze jest powodem do chluby, ale jej brak to na pewno powód do wstydu. Kiedy myślała o tym z perspektywy czasu, musiała przyznać mu rację; powinna być bardziej konsekwentna, zwłaszcza w uczuciach. — Zabijam czas, żeby nie popełnić zbrodni na tobie — alkohol w kieliszku chyba się zepsuł — przysunęła szkło do ust i poczuła gorycz. — Po tym drinku planowałam powrót do domu albo— Gdziekolwiek; w tym momencie odeszłaby gdziekolwiek, byle dalej od dłoni, która nagle znalazła się tak blisko jej własnych palców. Przez krótki moment chciała cofnąć rękę i uciec przed możliwościami, które stworzył sobie tym jednym, powolnym gestem — oddałaby mu zwycięstwo walkowerem, rozlała po barowym blacie obawy, pokazała, że nadal— — Pracuję nad twoim zamówieniem, jeśli do tego zmierzasz. I przepija jego sto dolarów — banknot w skrzyneczce był aktem uniesienia się dumą; Williamson ćwiczył tym udźwig. Krótka wiadomość dołączona do wygórowanej zapłaty zapiekła mocniej niż zrobiłyby to zarzuty — tym Williamson ćwiczył celność. Zawsze wiedział, jak uderzyć, żeby zabolało; zawsze bolało mocniej niż poprzednim razem. — Niniejszym? Naprawdę? |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Retoryczne pytania, rytualne zastrzeżenia, zgrane chwyty. Dusiołki, obce pokoje, niewyraźne kontury obcych mebli; dwa lata zbudowane na kalkach hotelowych pokoi, w których po długich tygodniach przypadkowo—nieprzypadkowych spotkań zaczął zamykać jasnowłosy cud pachnący nieodmiennie tymi samymi, ekskluzywnymi perfumami — francuska nazwa nieistotna i niemożliwa do uformowania przez amerykańskie podniebienie (czym, do chuja, jest rodzajnik osobowy?) Od samego początku — od nocy zero; od sekundy, w której obrączka stuknęła o stolik przy łóżku, a nagość rozpoczęła się od dłoni pozbawionej obecności przysięgi — nie sądził, że zdoła zatrzymać Vittorię na tak długo. Zrozumienie nadpłynęło nieproszone, bez zapowiedzi, w rozpasanym świetle dnia — porze, kiedy Vittoria była tylko panną Paganini; to nie sporadyczne spotkania w obcych pokojach obcego Bostonu, ale niebezpieczna, wygodna forma koegzystencji. Spruta nić tamtych dni właśnie nurzała się w alkoholu. — Hm — bursztyn rozlany na dnie szklanki, bursztyn przelany przez myśli; tylko dłoń trzymająca drinka była niewłaściwa. Za wiele blizn, za mało delikatności. — Będę musiał o nie walczyć? Zakrzywiona, skręcona w spiralę, trymowana na brzegach rzeczywistość Velvet Shadows, gdzie cienie przeszłości zasiadają na barowych stołkach, a teraźniejszość tonie w barwnych drinkach. Wnętrze baru było teraz równie odrealnione i odległe, co Wyspy Kurylskie; odległe jak ciche wnętrze mieszkania na Staromiejskiej, prysznic, telefon, zimna butelka Piedboeuf i racjonalność. — Sentyment to nie przestępstwo, Toria. Jedynie wyrok śmierci. Sentyment to spojrzenie poszukujące znajomego zmarszczenia nosa — nawyk panny Paganini zwiastujący radość; pani L'Orfevre najwyraźniej zapomniała (tylko ona?), że potrafi ją czuć — i uszu nasłuchujących cichego postukiwania paznokciami o blat. Vittoria i zniecierpliwienie były pakietem; irytacja odmierzana stuk—stuk—stuknięciami o powierzchnie płaskie należała do przeszłości; dziś dłonie spoczywały nieruchomo na drewnianym piedestale baru. Co jeszcze uległo zmianie — poza światem, stanami cywilnymi, wydźwiękiem wymienianych nad drinkami słów i nimi samymi? Czas zamrożony w kostkach lodu postukujących między ściankami szklanek; obowiązek osiadł w myślach z gracją obróconego w ruinę budynku, a upór zmusił struny głosowe do kolejnych, wymagających zdumiewającego pokładu energii słów. — Albo pomoc staremu — w jakim kontekście, Williamson? Banał; w każdym — znajomemu w śledztwie. Kłamstwo ma ograniczony termin zdatności do spożycia, krótkie nogi i tendencję do zdradzania własnego twórcy; tyle tylko, że Williamson nie kłamie. Jedynie nie ponosi odpowiedzialności za błędne wnioski innych. Śledztwo sugerowało policję; policja to instytucja, której uroki Vittoria poznawała z perspektywy tylnego siedzenia radiowozu — nie w roli zatrzymanej. Policja wysuwała się na pierwszy plan i przyćmiewała — niedorzeczne, prawda? Nikt nie jest aż tak szalony — czarną dziurę gwardii. Sekret zakopany pod pierzyną niedopowiedzeń; tajemnica przyduszona poduszką. — Niniejszym deklaruję, że możesz pracować nad zamówieniem w swoim tempie — późne wieczory lata temu — w innym życiu, w rzeczywistości tkanej przez nić krawcową i bezsenność artystki przy pracy; nigdy nie było tanio, rzadko bywało szybko, ale wszystko, co wychodziło spod igły Vittorii, zasługiwało na dobrze. Zawsze było dobrze; czas nie grał żadnej roli — nawet, jeśli grał; Williamson dzielił z kłamstwem ograniczony termin zdatności do — Pamiętasz Le Cirque w siedemdziesiątym siódmym? Kiedy dwa stoliki obok siedział Burt Reynolds? — brudna, wielkomiejska zima za oknem i ciepłe wnętrze restauracji; wino w ich kieliszkach było starsze od połowy miast Nowego Świata. — Powiedziałem, żebyś spojrzała bez patrzenia. Czerwona serwetka ześlizgnęła się z kolan i Williamson mógłby przysiąc, że nawet Burt zawiesił spojrzenie na odsłoniętym centymetrze ud Vittorii; spojrzała bez patrzenia — pozostali patrzyli bez widzenia. — Spróbuj to powtórzyć. Stół pod ścianą, blondyn, trochę w twoim typie. Jest— Ostrożnie, Williamson. Sekrety łatwo przelać; nawet te dawkowane mają tendencję do rozchlapywania się po posadce — zwykle w formie krwi. — Podejrzany o serię kradzieży. Zwykle wybiera kobiety podobnie do ciebie. Jakie, Barnaby? nie musi przenosić spojrzenia na profil Torii, żeby dostrzec zamknięte w wyostrzonych rysach pytanie; no, jakie? Wystudiowane jak okładka czasopisma dla kobiet, dobrze skadrowane na tle jedwabistej czerwieni ścian i w każdym calu świadome tego, że ich uroda to pierwotna ozdoba, więc należy nosić ją z rozmysłem. — Eleganckie, piękne, z drinkiem w dłoni — pstryknięcie znajomego kadru — dłoń pozbawiona obrączki i ciężaru alkoholu; wykorzystał jej nieuwagę, obracając nóżkę kieliszka wokół własnej osi. — To Between the Sheets? — drink, nie propozycja; cytrynowy zest wypełniał przesycone wonią perfum powietrze orzeźwiającym akcentem. Williamson nie musiał — nie powinien, nie zamierzał — unosić wąskiego kieliszka do ust, żeby wydać wyrok; nieodwołalny, trzysylabowy, konkretny. — Paskudne. Burbon w niskiej szklance mrugnął z uznaniem; potarcie kącika oczu rozmyło ochotę odpowiedzenia mu tym samym. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Posłuchać instynktu, samej siebie, podszeptów Lilith, wskazówek Lucyfera, oddania Aradii — usłyszeć w głowie ten cichy, ostrzegawczy pisk, który pojawił się kwadrans temu i nie zamilkł nawet na chwilę. Nie pakuj się w to bagno, Toria. Odpuść; wywieź tego faceta śmieciarką na wysypisko. Posól ziemię, po której stąpał; spal zdjęcia i wszystkie pamiątki. On śmierdzi na kilometry śmiercią i problemami; miej rozum w głowie i trochę, kurwa, godności. Nie otwieraj drzwi do przeszłości, nie mów: — Jak wtedy, w Manchester? — wieczór, kiedy był zazdrosny; wieczór, kiedy obok usiadł zbyt nachalny, zbyt pijany, zbyt mocno ignorujący nie mężczyzna — wieczór, kiedy wracający od baru Williamson zwlókł go z krzesła, jakby składał się z samych ubrań; wieczór, kiedy przestała bać się o niego i ten jeden, jedyny raz zaczęła bać po prostu jego. Później, w hotelu, w ciszy zszywała podartą koszulę; ignorowania krwi na rękawie nauczyła się jeszcze w domu. — To nie przestępstwo, ale słabość. Jeśli dobrze pamiętam, nigdy nie przepadałeś za jej okazywaniem — co się zmieniło? wyparło inne, znacznie groźniejsze pytanie. Kto cię zmienił?; od sześciu lat nie było już Daisy — opieszałość Arthura w próbach znalezienia synowi drugiej żony byłaby zaskakująca, gdyby nie plotki zataczające koła w Kręgu. Barnaby i panna Devall; Barnaby i młoda wdowa Rousseau. Barnaby i— — Policja ma braki kadrowe? Praca, której zawsze poświęcał więcej czasu i samego siebie. Pamięta noce, kiedy w milczeniu przeglądał notatnik, próbując odkryć przegapiony trop; pamięta dni, kiedy — nawet bez munduru, z dala od Saint Fall — był na służbie. Pamięta, kiedy zapytała, dlaczego policja, nie wojsko jak jego ojciec; pamięta, że tamtej nocy ukrył się za murem zbyt wysokim, żeby mogła przez niego przejść. A może, tak naprawdę, nigdy nie chciała? Przecież to od początku miała być tylko zabawa; trwająca dwa lata i wiele ostrożnie planowanych wyjazdów, jak ten do Nowego Jorku — pamięta, że rozmawiał w łazience z Daisy i, nie potrafiąc jej okłamać, powtarzał porozmawiamy, kiedy wrócę. — Pamiętam. Powiedziałeś— Tamtej nocy mówił wiele; o tym, że na szczęście musi zasłużyć i tym, że każdą wolność trzeba wywalczyć — o tym, że przy niej bywa szczęśliwy, ale nigdy nie jest wolny i gdyby nie był w tych słowach bezbronnie, brutalnie szczery, zatrzasnęłaby za plecami hotelowe drzwi i nie obejrzała się za siebie, ale miał rację. Często ją miewał; zbyt rzadko to przyznawała. — Blondyn i w moim typie? To się — wyklucza — zgadza — pretekstem do spojrzenia przez ramię było zsunięte ramiączko; odnalezienie mężczyzny wzrokiem zajęło jej o sekundę za długo — zauważył, że Vittoria patrzy. Gra właśnie osiągnęła nowy poziom; będzie musiała działać szybciej. — Mam odwrócić jego uwagę? Wywabić do toalety? Na zaplecze? Gdziekolwiek, byle nie tu; niewzruszone spojrzenie znad brzegu jej — j e j; usta przy j e j szklance, czy on właśnie...? — drinka sugerowało, że może wybrać. — Kiedyś ci smakowało. Szczególnie w pościeli — nadal mówiła o drinku, wymownej nazwie, wspomnieniach wciśniętych pod hotelowe poduszki i zgubionych na dnie torebki razem z maleńkimi torebkami cukru, które zawsze zabierała z restauracji na pamiątkę? Nieistotne; od sześciu lat przeszłość była kalejdoskopem obrazów cierpliwie zastępowanych innymi, świeższymi nagraniami — dłoń przy jej palcach promieniowała ciepłem, który powinna przestawać nazywać znajomym. Nie było w nim niczego znajomego; nawet, jeśli paskudne zabrzmiało podobnie do stu innych razy, a zwięzłość słów obiecywała, że jedyne słuszne dźwięki nadejdą późno w nocy. To minęło, nie ma już nic, są wolni, więc mogą— — Za dziesięć minut na tyłach. Uciec z miejsca zdarzenia. Porwany z baru drink nie wylał się poza brzegi kieliszka tylko dlatego, że nie zostało go wiele; jeśli rozegra to mądrze, pan podejrzany postawi kolejnego, ona uda nietrzeźwą, on zwietrzy łup i zanim noc na dobre rozciągnie się nad Deadberry, Williamson będzie jej dłużny. Może odwiezie ją do Little Poppy, może wejdzie na górę, a potem w— — Och, Alfie! Tu się ukryłeś — aktorka z niej żadna, kłamczyni jeszcze gorsza — na korzyść Vittorii zadziałał tylko element zaskoczenia i odsłonięte nogi; żaden mężczyzna nie słucha, kiedy pojawiają się przed nim dwie pary zgrabnych ud. — Proszę udawać, że jestem z panem, inaczej się nie odczepi. Rozgorączkowany szept wypał znacznie lepiej — nawet nie musiała kłamać, przecież dokładnie taki był cel nagłej zmiany miejsca; tylko o odczepienie znacznie łatwiej. — Byłam pewna, że znów mnie wystawiłeś. Drugi raz w przeciągu miesiąca to o dwa razy za dużo — wymowne zerknięcie w kierunku baru — tam, gdzie moment wcześniej przeżywała retrospekcję nad drinkami, blatem i na niewygodnym krzesełku — napotkało lekko przygarbione plecy. Wiedziała, że robił to na złość; własnemu wychowaniu, własnemu pochodzeniu, dwóm dekadom wpajania, że siadając powinien pamiętać o kiju w dupie — Williamson zaraz ruszy z miejsca i zniknie, ale najpierw upewni się, że jego wyjście zostanie dostrzeżone. Kiedyś w to grali; nigdy nie zapytała, co stało się z tamtym podejrzanym. — Impertynencki typ, da pan wiarę? Co za czasy, żeby kobieta nie mogła napić się drinka w spokoju i— Dopiero teraz, po kolejnym łyku drinka i stercie niewymuszonych słów, przyjrzała się uważniej. Był przystojny, bliżej czterdziestki, dobrze ubrany, równo przystrzyżony; ktoś, kto wiedział, czego szuka i chyba właśnie zrozumiał, że znalazło go samo. — Valeria — pomysłowo, Toria; prawie słyszała rechot Paganiniego w głowie, wyciągając prawą — pozbawioną obrączki — dłoń w kierunku mężczyzny. — Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam w pańskiej randce? Wahał się tylko sekundę; przecząca odpowiedź nadeszła z szarmanckim uśmiechem — za dwa drinki mogłaby się na niego nabrać. Za dwa kolejne drinki mogłaby stracić pentakl, gdyby nie— Williamson zniknął; z tą częścią musiała poradzić sobie sama. — Co pijesz? Coś gorzkiego; właśnie tym smakuje ten wieczór. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
To nieprawda — drink w dłoni, zmęczenie w kościach, spojrzenie w kipieli brązu tęczówek; zdążył zapomnieć, że przypominały ruchome piaski — że kobiety najwięcej tajemnic zdradzają swoim fryzjerom, a zaraz potem ginekologom. Smukłe palce na cienkiej nóżce kieliszka — kiedyś, w trakcie kłótni, Vittoria zaciskała dłoń tak mocno, że szkło pękło pod naciskiem; wojna trwała nawet, kiedy ostrożnie wyciągał odłamki z jej skóry. Najwięcej o kobiecych sekretach wiedzą ich byli. — Wciąż nie przepadam — przefiltrowane zmęczeniem słowa przestały smakować burbonem; grunt przeszłości był grząski — każdy ruch wymagał niewspółmiernej do efektów dawki energii. — Starych nawyków ciężko się pozbyć. Nowe nawyki łatwo podłapać; niewypowiedziane kto cię zmienił? odnalazłoby świeżo wzniesiony mur wymownego milczenia. Zaprawa nadal była świeża, cegły niepokryte kurzem, całość równa i poszerzana każdego tygodnia. Tajemnica miała imię i nigdy nie będzie mogła usiąść obok niego w Velvet Shadows; ich drinki nie staną szkło w szkło na wypolerowanym blacie, dłonie nie musną się pod pozorem przypadku, jej śmiech — barwy ciemnego, słodko—gorzkiego piwa — nie sprawi, że po szlaku tego dźwięku usta przysuną się do ucha z cichym chodź ze mną. Sześć, siedem, osiem lat temu odtwarzał w myślach tę samą scenę; wtedy sekretem była Vittoria, dziś— — Powiedzmy. Starych nawyków ciężko się pozbyć; szczególnie, kiedy za połową z nich ukrywa się tajemnica. Toria powinna rozpoznać objawy — coraz krótsze słowa, coraz dłuższe momenty milczenia, coraz chłodniejszy szron, którego szadź osiada na zieleni spojrzenia; z wyblakłego ewoluuje w zamrożone. Dorównać mogły mu tylko kostki w drinku; uniesiona do ust szklanka wprawiła je w ciche postukiwanie — klik—klak; twój były to wrak — które zamilkło dopiero, kiedy znów przemówiły usta. — Za barem jest zaułek. Będę czekać na zewnątrz, ale— Pamiętał jej strach wtedy, w tamtym barze sprzed lat; pamiętał własną obietnicę — złożoną samemu sobie, ale przez to nie mniej wiążącą — że nigdy nie dopuści do sytuacji, w której znów— — Gdyby zabrnął za daleko, po prostu się wycofaj. Smak jego drinka przepłukany jej; kiedyś mu smakowało, zwłaszcza w pościeli. Dziś ostrożnie odkrywał, że taka wada przeszłości — we wspomnieniach zawsze smakuje lepiej; jakby czas, odległość i przemilczenie zacierały gorzki twist we wszystkim, co doprowadziło do gwałtownego końca. — Toria — ostrzeżenie inaugurowane w pierwszej sylabie i przeciągnięte aż do zatrzymanej fali słów. — To nie— Czas ani miejsce. Od sześciu lat nie było ani czasu, ani miejsca; istniała tęsknota i gorycz, poczucie obrabowania z czegoś istotnego i wrażenie błędu; przez ponad pół dekady orbitowali w tej samej galaktyce kręgowych gwiazd, tylko cudem unikając kolizji. Pomagała jego częsta nieobecność i jej talent do budowania wokół siebie teatru zdarzeń, który z daleka trzymał niechciane echa przeszłości. — Dziesięć minut. Ostatni łyk zmieniony w olej; coś gęstego zalepiło usta, przelało się przez gardło, zasklepiło płuca. Vittoria zniknęła, razem z nią drink — przez kilka sekund wpatrywał się w puste miejsce; przez kolejne trzydzieści upewniał, że wyjście nie będzie wyglądać na ucieczkę. Siódmy prezydent Stanów Zjednoczonych prześlizgnął się po blacie, kiedy pierwszy syn Arthura Williamsona zsunął z barowego stołka — kilka metrów w jedwabistym półcieniu baru przebiegło po zakrzywionej trajektorii; jeśli pan Keeton obserwował, widział dokładnie to: lekko podpitego, emocjonalnie posiniaczonego i spławionego faceta, który zniknął za drzwiami Velvet Shadows i— Masz czas; ciche pstryknięcie zapaliczki zagłuszyło pierwszy krok — Williamson wiedział, że straci minutę na okrążenie budynku. Kolejne pół na znalezienie dobrego miejsca w cieniu; kolejne sto dwadzieścia sekund na obserwowanie zaułka, zanim postawi w jego głąb krok; cała reszta będzie czekaniem. Czas odmierzany wypalanym papierosem — rozżarzone oczko papierosa przez kolejne sześć minut było jedynym źródłem światła; niesłyszalne tyknięcia zegarka na nadgarstku wygrywały melodię za—długo; spóźnia—się; co—jeśli—wyszli—przodem? Rozpalone oczko syknęło cicho w zetknięciu z brudnym brukiem; wypalony do połowy papieros uderzył o ziemię w momencie, w którym skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów przerwało ciszę — po zaułku wysypała się stłumiona muzyka, echo rozmów i przefiltrowana smuga światła, gdzie— — Gołąbeczki. Nie mogło być mowy o pomyłce; niewiele kobiet w tym mieście potrafi poruszać się w takich obcasach w półmroku. — Macie ogień? Na niektóre z dziejowych pytań odpowiedzi wybrzmiewają poza nawiasem; kilkanaście minut i cztery obite knykcie później, Williamson odkrył, że aresztowany, w rzeczy samej, miał ogień. wątek zakończony |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii