ŁAWECZKA PRZED WEJŚCIEM Przed prowadzącym do wnętrza antykwariatu wejściem lata temu ustawiono niewielką ławeczkę, która szczególną popularnością cieszy się wśród stałej klienteli Archaios. W letnie dni znajduje się w cieniu, w wiosenne poranki zapewnia doskonały widok na spokojną uliczkę, w jesienne popołudnia znajduje się poza zasięgiem deszczu i w każdą porę roku to doskonałe miejsce na odpoczynek z książką w dłoni. Kiedy pozwala na to pogoda, obok ławeczki właściciel antykwariatu wystawia niewielki regał; można odnaleźć na nim sfatygowane, literackie egzemplarze za symboliczne pięćdziesiąt centów, koszyki pełne drobnych szpargałów — od ołówków, przez zakładki, aż po stare, miłosne listy, które szczególną popularnością cieszą się przed walentynkami — oraz zostawiane przez lokalnych przedsiębiorców ulotki reklamowe. Na ławeczce przed wejściem przysiąść może każdy; kto wie, może przypadkiem zazna greckiej gościnności? |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
marzec 3, 1985 Głupio byłoby się teraz przewrócić. Sądziłam, że opuszczenie białych ścian szpitala będzie najlepszym, co mnie w życiu spotka i nie pomyliłam się nadto. To już kiedyś było. W lipcu miał wyjść Powrót do przeszłości, reklamowany jako kinowy hit. Ja mogłam co najwyżej rozłożyć wątłe ramiona, na których zawieszona była teraz torba z podstawowymi przyborami. Szczoteczka do zębów, wyciągnięta różowo-zielona bluza i wypis z oddziału magicznego w Saint Fall. Noszoną bieliznę wrzuciłam do głębszej kieszeni (podobno w Japonii można za taką dostać 10 dolarów). Wszystko to wpakowane w brązową przedartą na przodzie torebkę, ledwo trzymającą się kupy. A ja szłam — bo sądziłam, że jeśli wsiądę do autobusu, tak ten wywiezie mnie do Cripple Rock, a potem zapadnę się pod ziemię. Zły sen: obudź się, Sierra. Poranek nie przychodził, a koszmar odbywał się w jasności, powleczonej zapachem mokrego bandaża, nadmienionej już pasty do zębów i czystego spirytusu, którym przemyto mi kolano. Nagle trzask — bez obaw, to nie nadjeżdżający samochód — to moje kichnięcie, które donośnie poniosło się po ulicy handlowej w Little Poppy Crest. Któryś z przechodniów życzył mi „na zdrowie”, a ja miałam chęć wyśmiać go perfidnie i wprost. Nie zrobiłam tego, było mi zbyt zimno. Nagle trzask — można się bać — zwykłe przeziębienie, a właściwie moc tego okropnego kichnięcia, poruszyła moimi rękoma w dół. Te uderzyły o gładki skórzany płaszczyk (wystająca nitka tylko nieznacznie obniżała jego wartość). Palce pokryte bąblami, piekące, bolące, szczypiące (każdy inny przymiotnik określający cierpienie wpasowałby się w to miejsce). — Ay... Malditos dedos — wypaprałam pod nosem, spoglądając w dół. Czułam puls w każdej kropli dziwnego płynu, który zebrał się na wciąż czerwonych paluchach. Ręce drżały, drżałam ja. Ale za to w kieszeni miałam dwieście zielonych dolarów, za które mogłam teraz kupić wszystko. Przez „wszystko” rozumiałam butelkę tequili, którą odkręci mi chyba Carlos. Shiri wyprowadziła się jakiś czas temu, nie wiedziałam, co teraz się z nią dzieje. Potrzebowałam kogoś, kto opłaci rachunki, potrzebowałam zadzwonić do rodziców i poprosić o pożyczkę, potrzebowałam czuć, że to wszystko to tylko zły sen. Despierta, Sierra. Część mojej duszy została w tunelu pod Cripple Rock, część odebrała mi Stella. Nigdy nie byłam dobra z matematyki, ale myślę, że podzielona w pół, zostawiła w moim ciele tylko resztki (symetryczne), bo w głowie miałam pustkę. Mogłabym opowiedzieć sobie sama dowolny żart na temat głupoty ludzkiej, ale zaciśnięte w bólu zęby nie pozwalały odetchnąć. Oddech złapałam, rzucając na ławeczkę pod sklepem torbę, aby wkrótce odkryć, jak wysypuje się z niej szczoteczka do zębów, wyciągnięta różowo-zielona bluza i wypis ze szpitala. Zatrząsł się świat, zatrzęsła mi się powieka, gdy opadając z sił i chęci, na zimnych deskach posadziłam pośladki, odkrywając, że w zamaszystym ruchu z kieszeni płaszcza wypadły mi monety. Obraz nędzy i rozpaczy. Desesperada Sierra Ignacio przybyła do Saint Fall. Strzeżcie się wszyscy zdrowi. Nastaje nowa era. Tylko najpierw pójdę spać. — A psik! |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Zacząć od początku — od pustej strony w pustym notatniku, z pustą głową i pustymi spojrzeniami. Zacząć od dzień dobry i skończyć na miłego dnia. Zacząć od wypicia kawy; znów zapomniał o trzeciej aplikacji kofeiny do krwiobiegu na wieki wieków (nie—amen) odkażonego przez trzy lata odkrywania, ile alkoholu (wiele) może wypić (wychlać) zanim senność (odcięcie) pozbawi go sił (zmysłów, dumy, szacunku, zdrowia, rodziny, wolności). Odłożone na blat wiecznie pióro wydało z siebie stuk; Orestes zawtórował mu cichszym tak, ja też dawno nie miałem okazji. Jakub nie powiedział nic — z tronu na parapecie obserwował świat złotym okiem, szczególną uwagę poświęcając milczącemu wymownie kubkowi z nadtłuczonym uszkiem. Tej nocy Zafeiriou śnił o kawie; gonił za idealną filiżanką, pędził od stolika do stolika w poszukiwaniu intensywnej, gęstej, kremowej, korzennej, słodko—gorzkiej, mocnej, bez sztucznych aromatów, doskonałej, kompletnej, bezgranicznie kawowej kawy z ojczyzny parzonych ziaren i białego prosz— Zafeiriou, zimny łyk wystygłego napoju wypowiedział wojnę kubkom smakowym i przez osmozę — jemu samemu, jedynym proszkiem, którego będziesz używać, jest Tide. — Widzisz, Jakubie— Myśl ulotna, utracona, przerażona a—psik, które wygnało spomiędzy paneli antykwariatu kilka gram — nie myśl o gramach — zapomnianego kurzu. Chciałby wierzyć, że nie rozpoznaje czubka głowy, której autorskie a—psik wytrąciło kota ze snu; chciałby wierzyć, że rozpoznawanie ludzi po czubkach głowy to społecznie akceptowalna norma i nie budzi ambiwalentnych emocji w czubku zidentyfikowanym zza witrażowej szyby. Ale jak inaczej rozpoznać czubka — jeśli nie po czubku? Kubek z zimną kawą stuknął o ladę, Orestes wyobraził sobie, że to nie o blat nim stuka, zanim widzisz, Jakubie uchwyciło w pajęczynę myśli sedno niewypowiedzianego, właściciel antykwariatu — w tym ławeczki przed antykwariatem — opierał ramię o framugę. Swawolnie—swobodny, swobodnie—urodny, urodnie—zmyślnie—zgryźliwy. Zimna kawa w połączeniu z gorącą krwią to letnie frappe w marcowy dzień; niezbyt smakuje, nikt nie prosił, ale skoro już nalane — trzeba wypić (powiedział Orestes w wieku dwudziestu lat nad anyżówką). — Me tis ygeíes sou — a—psik powtórzyło echo ech i przez moment cały świat kichał razem z meksykańską szarlatanką — tylko grecka wioska, zamieszkała przez nieugiętych Helleńczyków, oparła się pokusie powtórzenia. To, czemu nawet najdzielniejszy z dzielnych nie mógł się oprzeć, odepchnęło ramię od framugi drzwi i zgięło nogi w kolanach — usiadł obok ze swobodą kogoś, kto całe życie spędził na siadaniu na tej ławeczce. Odliczając wypaloną w życiorysie dziurę pomiędzy alkoholizmem, narkomanią i więzieniem — naprawdę siadał (i siedział). — Nigdy nie wyglądałaś dobrze, ale dziś? — cyk—cyk—cyk, kręcąca się na boki głowa upodobniła go do Scooby—Doo na masce rozdzielczej, w którym ktoś przestawił zawiasy — zamiast góra—dół, kiwa głową prawo—lewo. — Dziś przesadziłaś, malaka — nie miał dla niej miłych słów — złych też nie, jedynie te szczere — dobrze wiedząc, że ona dla niego miałaby jeszcze mniej. Czysta intuicja wróżbity; nie, żeby mogła wiedzieć, czym ta jest. — Zobaczyłem sosnę na dnie filiżanki. Zadowolenie, powiedziała. Sosnę lub modrzew, opinie ekspertów nad poranną herbatą były podzielone. Spojrzenie Jakuba z całą stanowczością sugerowało, że to jodła; Perseus twierdził, że nie ma lipy. Orestes po prostu umył filiżankę. — Nie chodziło o ciebie, więc zastanawiam się, co jeszcze mnie dziś spotka. rzut na psychotyczne szepty: 5, nie słyszę nic poza jazgotem Sierry |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
W Meksyku, kiedy ktoś kicha, to nie jest takie proste zwyczajowe a psik. Podobno mój naród potrafił wyprawić fiestę z błahego powodu. Abuela Enriqueta opowiadała mi kiedyś o swoim stryju José. On, kiedy kichał, tak rozpoczynał wielkie sezonowe przeziębienie, w jednej z tamtejszych wiosek. Było podobno tak potężne, że kury znosiły jajka, a kaktusy gubiły igły. Podobno jego kichnięcia brzmiały jak fajerwerki na 4 lipca, ale o tym akurat abuela Enriqueta nie wiedziała, bo nigdy nie była w Stanach Zjednoczonych, żeby odwiedzić córkę. Być może dlatego, że nie miała paszportu. Ja miałam taki kiedyś, jak byłam dzieckiem, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo bywałam przecież w Meksyku. Teraz różne wieści chodziły po Saint Fall, że czasem wywożą ludzi z Nowego Jorku, że włosi zrobili tam kilkadziesiąt lat temu prawdziwe spustoszenie. Tylko greków jakoś nikt nie tykał, chociaż śmierdzieli nawet gorzej i pocili się kilka razy bardziej. Znałam jednego greka i był to najgłupszy grek świata — nie miałam na to dowodów, ale moje słowo powinno wystarczyć. Nie znałam za to stryjka abueli José, ale wiedziałam, że moje kichnięcie nawet się nie ima do tego, co potrafił wyczyniać. Okropny chłód, zakatarzony nos i obolałe palce. Nikt nie odebrał mnie ze szpitala, musiałam samodzielnie przejść kawał drogi do domu, modląc się do samej Lilith, by nikt nie odciął mi wody, bo marzyłam teraz o gorącej herbacie. Nawet bez fusów. Okropny chłód poczułam pod pośladkami, skostniałe uderzyły w drewno ławki na ulicy Handlowej, ale nie spojrzałam jakie sklepy się tu znajdują. Moje dwieście dolarów miało zostać przeznaczone na znacznie ważniejsze rzeczy. Potrzebowałam nowych getrów i biletu na dyskotekę w Bostonie. I podwózki. Gdy więc za swoimi plecami usłyszałam znajomy mi głos, mój dzień stał się jeszcze gorszy. Rozsypane z torby rzeczy, kilka monet, których nie byłam w stanie podnieść przez okropne bąble na palcach, rozczochrane włosy od wiatru i jeszcze on. Spojrzałam do tylu, rozczytując nazwę sklepu. Antykwariat Archicośtam. Właściciel Orestes Zefircośtam. Zrezygnowana wypuściłam z płuc powietrze, a wcale nie miałam ochoty do dyskusji z nim. Mógł dać mi spokój, uciec, a kysz! Najgłupszy Grek świata postanowił jednak przysiąść się do mnie, wyraźnie próbując zepsuć mi nastrój jeszcze bardziej, a ja patrzyłam na niego, jakby odebrał mi całą chęć do życia. Nie było w tym ani krzty kłamstwa. Raczej. — Daj mi spokój — odpowiedziałam tylko, gdy był uprzejmy skomentować mój wygląd. Nie pokazałabym się tak w Alive Berry, nie wybrałabym się tak na randkę, ale miałam głęboko w zmarzniętej dupie czy widział mnie taką Orestes. — Mam dzisiaj bardzo zły dzień i nie psuj mi go bardziej — odburknęłam, odwracając od niego wzrok, gdy nadgarstkami, tak aby nie uszkodzić palców, próbowałam zebrać różowo-zieloną bluzę do torby. Nie udało mi się to. Bluza wyślizgnęła się i za żadne skarby nie chciała dać się złapać. U prawej dłoni lewa strona palca wskazującego była w miarę wolna od bąbli. W lewej był to mały palec, któremu jakimś cudem uszlo wszystko płazem. W tak stworzone pseudoszczypce w końcu chwyciłam bluzę za kaptur, ale gdy byłam już blisko, by odsuwając łokciem torbę, wepchnąć ją do środka, ta znów wypadła. Chciało mi się płakać. Łza zagościła w kąciku oka, ale nie popłynęła dalej. Szklany ciemny punkt, potłuczony i nie do naprawienia. Fusy. Herbata. Ostatni raz widziałam ją może tydzień temu. W szpitalu podawali nam coś na rodzaj przelewanej brudnej wody, ledwie ciepłej. Pewnie, gdybym leżała na tych salach bliżej stołówki, byłoby lepiej. — Tak, Ores, nie chodziło o mnie. Gratulywacje — angielski gubił mi się w tym stresie, a adrenalina wcale nie skutkowała, bo jej tu nie było. Było zrezygnowanie, gdy jego samcza brzydka twarz, śmiała mi się prosto w oczy tym swoim szelmowskim uśmiechem najgłupszego Greka świata. — Nigdy nie chodzi o mnie! Zawsze chodzi o jakiegoś van der Deckena albo inną białaskę. Mnie można wyrzucić, mnie można postrzelić nawet! Wszystko można! — ja przecież nie krzyczę. — I co jeszcze wywróżyłeś? Może, że dasz mi spokój? |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Przed i po. Przed — dokładnie dwadzieścia siedem sekund temu krokami odmierzał czas. Wytarcie schodków przed antykwariatem podszeptywało — dziś jedynym szeptem, który słyszał, był ten w jego głowie — że przez lata tysiące par butów wytarły w kamieniu delikatny żłobek pogoni za wiedzą. Początek marca obszedł się z klientelą łaskawie; w bocznej uliczce panowała narkotyczna (zły dobór słów?) cisza. Tylko szelest kroków, echo myśli i bełkotliwy tupot wzburzonych gołębi, gnieżdżących się gdzieś w rynnach kamienicy naprzeciwko, przerywał marazm popołudnia opieczętowanego lakiem niespieszności. Po — dokładnie dwadzieścia siedem sekund później mrużył oczy przed pokracznym blaskiem marcowego słońca zanim zrozumiał, że to jedyne bodźce, które odbiera; słyszy wyłącznie szelest kroków, echo myśli i trzepot skrzydeł. Tak, jakby dzielnica — być może całe miasto — zdołało pierzchnąć w nieznane; jakby wiadomość o natychmiastowej ewakuacji nie dotarła do jednego, jedynego Greka — położenie geograficzne Perseusa było tymczasowo nieokreślone — i jeden, jedynej Meksykanki w zasięgu mili albo dwóch. Trzech? Czterech; tylu sekund potrzebowała Sierra, żeby zakłócić dygresję uśmiechu pomiędzy kącikiem ust A oraz B. — Wymagasz niemożliwego — papierosowe akrobacje rozpoczęły się w paczce, dotarły między palce i finiszowały pomiędzy wargami; muśnięty czubkiem języka filtr miał posmak tytoniu i rezygnacji. — To moja ławka. Wolałbym, gdyby nie spadł na nią meksykański urok. Jak nie urok, to sraczka — spojrzenie z ukosa, przecinające siwy obłoczek dymu na wskroś, utwierdziło go w przekonaniu, że Sierra przez ostatni tydzień musiała zapaść na jedną z tych dolegliwości. Skóra zamieniona w papier ścierny, spojrzenie oskubane z piórek uporu; ucierpiał nawet ton głosu. Co się stało? byłoby niewłaściwym pytaniem; przecież wiedział. Dwudziestego szóstego lutego przydarzyło się im wszystkim — różniły się tylko proporcje katastrofy. Rozpalony tytoń płonął jak Piwniczka; płuca wypełniły się dymem, myśli — wspomnieniami. Zmagania Sierry były literacko groteskowe; poznaczone bąblami palce w najlepszym przypadku nadawałyby się do przeszczepu, w trochę gorszym — znał kogoś, kto kupiłby je na części. Ta sama, literacko groteskowa ucieczka, trwała od tygodnia; próbowali ukryć się przed nieokreślonym złem — przeznaczeniem? Losem? Własnym życiem? — nie potrafiąc uchwycić dygresji w dłonie; zupełnie jak Sierra bluzy i tych kilku rozsianych drobniaków. — Oxi, malaka. Zostaw — cierpliwość dopaliła się z kolejnym zaciągnięciem papierosa — to nie pierwszy raz, kiedy klęczy przed kobietą. To nawet nie pierwszy raz, kiedy klęczy przed kobietą, podnosząc z ziemi pieniądze. To pierwszy raz, kiedy serce w drganie wprawia bezradność. Ta była starą przyjaciółką, cichą i zmęczoną; taką, na którą się nie spogląda, by nie napotkać ironicznego smutku w jej oczach. Nadchodziła niespiesznie, bez burzliwości gniewu czy dominacji towarzyszącej smutkowi — przylepiała się do upstrzonej tuszem skóry, próbując wedrzeć do nozdrzy. Czasem — dziś — siadała na najbliższym, wolnym meblu i czekała. Czekała, aż dosiądzie się do niej strach; jego ukąszenie Orestes poczuł na dźwięk kręgowego nazwiska — zaraz po nim we włókna serca wsiąknęła szpilka żalu. Trzeci marca, Helen to tylko litery na zaschłym tuszu; po raz pierwszy pomyślał, że powinno tak zostać. — Zgubiłaś mnie po gratulywacje — skoro bezradność była starą przyjaciółką, strach należał do najbliższej rodziny; opuszczał ciepłą, przyjazną kryjówkę w ciele migdałowatym i pędził przez ciało razem z krwią. Hordy zimnych, dojmujących dreszczy przemknęły po poznaczonej tatuażami skórze — spieniony potok wahania zalał dłonie wciskające w papierową torbę rozsypany dobytek. Bluza, szczoteczka, skrawek papieru — nie przeczytał; nie jest psem — wreszcie drobniaki, za które nikt nie złamałby jej nawet małego palca. Z poziomu klęczek łatwo odnaleźć dłoń; długie palce oplotły cienki, meksykański nadgarstek, wygodnie ignorując opór. — Tsk! Ani słowa, muszę się skupić — dłoń odwrócona wnętrzem do góry; obserwował rozsiane po skórze poparzenia i spękane ścieżki losu, jakby były zakurzoną księgą. — Linia loda zniknęła, ale— Tsk! po raz drugi i ostatni — w błękicie uniesionego znad dłoni spojrzenia nie było gniewu; zniknęło wahanie. Po raz pierwszy przy niej pozwolił sobie na zmęczenie adekwatne do wieku dźwiganego w napiętej linii ramion. — Tu masz linię herbaty. Mówi, że w bliżej nieokreślonej przyszłości dostaniesz filiżankę czarnej i — hm—mm wytchnęło z dnia piersi obłoczek ciepłego oddechu; tym razem nie lizał trzymanej w palcach dłoni — dziś musiało wystarczyć smagnięcie wydechu — niesłodzonej. Uśmiechnąłby się, gdyby ktokolwiek w tym mieście miał siłę na uśmiechy. — Oudén kakón amigés kaloú. Jeśli tu zaczekasz, po powrocie przetłumaczę. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Śmierdzi jak nastoletnia dusza (ktoś powinien kiedyś nagrać o tym piosenkę). Całe to miasto śmierdziało. Śmierdziała ulica Handlowa. Śmierdziało Little Poppy. Śmierdziało Saint Fall. Śmierdziały gołębie rozszarpujące właśnie kromkę chleba w rynsztoku, a ja z jakiegoś zdumiewającego powodu postanowiłam, że w tym dniu obrażę się na wszystko, co wydziela z siebie woń inną niż fiołki albo moje ulubione cytrynowe perfumy (zakupione oczywiście na stacji benzynowej). Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że w tym właśnie mieście musiałam żyć. Nie. Nie musiałam. Równie dobrze mogłam spakować swój cały dobytek. Carlosa i jego kuwetę, bo Carlos musiał mieć gdzie srać. Cztery puszki coca-coli, które czekały na mnie w lodówce. Talię tarota. Własną talię. Ta po pobycie w szpitalu wydawała mi się zbyt chuda, ale prawda jest taka, że po raz pierwszy id miesięcy jadłam coś, co nie było chińszczyzną na wynos (najchętniej w promocji smażony kurczak z warzywami i makaronem za 1,99 dolara). To dobra cena. Chińszczyzna śmierdziała, śmierdział lokal, z którego ją brałam, śmierdziały opakowania na wynos, Miałam nadzieję, że ten kurczak to nie jest tylko dobrze przyprawiony gołąb. Śmierdzący gołąb. Jeden z tych opierzonych ptaków przeszedł, jak gdyby nigdy nic obok mojej nogi, a ja patrzyłam, żeby się na nią zesrał. Już raz czyściłam trampki z białej plamy z cytrynowym posmakiem. Kupa gołębia na pewno nie pachniała cytryną. Śmierdział Orestes. Śmierdział pychą. Śmierdział stabilnością. Śmierdział starymi książkami. Śmierdział moją własną bezradnością zamkniętą wyimaginowany świat, w którym znaczyłam mniej, niż byłam w stanie przyznać. — A kysz! — powiedziałam i wcale nie zrobiło mi się z tego powodu głupio. — Śmierdzący gołąb. A psik! — wystarczyło kichnąć, by sam odleciał. Orestes z jakiegoś powodu dalej uznawał, że mówienie w moją stronę jest słusznym pomysłem. Spojrzałam na niego z ukosa i zmierzyłam go wzrokiem. Miał ładne buty. — To może zamontuj sobie taką ławkę w sklepie, żeby było gdzie spać, jak znudzą się twoim gadaniem. Za późno. Nie wiedziałeś? Rzuciłam na ciebie klątwę już dwa lata temu, jak zacząłeś się ze mną kłócić przy tamtym facecie — nie miało najmniejszego znaczenia przy kim. Tamtego człowieka nie spotkałam już nigdy więcej, za to Orestesa jeszcze parę razy. Ku mojemu nieszczęściu. Chciało mi się ryczeć. Nie, wcale nie dlatego że siedział teraz obok mnie (czy tam stał) Orestes Zafecośtam. Chciało mi się beczeć, bo miałam dość bieżącego dnia a ten paskudny, beznadziejny, durny człowiek próbował na siłę jeszcze bardziej mi go zepsuć. W to wierzyłam. Ba! Byłam święcie przekonana (nieświęcie), że on urodził się po to, aby mnie gnębić. I kiedy już miałam łzy w kącikach oczu, zaczął mówić te swoje dziwne greckie słowa. — Czemu nazywasz mnie malaka? Co to w ogóle znaczy? Pociągnęłam nosem i zaczęłam go obserwować. Dym papierosowy strasznie capił, nawet jeśli na co dzień zupełnie mi nie przeszkadzał. Już chciałam powiedzieć mu coś na ten temat, gdy spostrzegłam, jak zbiera moje rzeczy. Wydawało mi się, że ze zwykłej ludzkiej sympatii by tego nie zrobił. Jeszcze przez moment sądziłam, że zaraz otworzy dłoń po to, by zażądać ode mnie przynajmniej 10 dolarów za tę usługę. Na wszelki wypadek przyglądałam się czy nie chowa do kieszeni któregoś z moich drobniaków, ale nie... Wydawało się, że nie... Tak jakby w greku był człowiek. Czy coś jeszcze w tym mieście mnie zadziwi? Uśmiechnęłam się. Po prostu. Wydało mi się to tak głupie i tak ironiczne, że nie byłam w stanie tego powstrzymać. Jest jedna rzecz, której Sierra o Sierze (ofierze) nie przyzna. Że potrafi być wdzięczna. Głupia Sierra. Nie. Głupi Orestes. Nie odezwałam się ani słowem, dopóki nie chwycił mnie za nadgarstek. Nie lubiłam tego. Owszem, sama tak robiłam, gdy chciałam naciągnąć kogoś na wróżbę, ale grek doskonale wiedział, że ja znam te sztuczki. Być może zobaczył, że te parę dolarów, które wypadły mi z torby będzie w stanie wziąć dla siebie. Przypomniał mi się Paganini i to jak trzymał moją dłoń. Jakiego brzydkie palce ją dotykały, dotykały w tym samym miejscu co teraz trochę ładniejsze. Wyrwałam się raz. Nie podziałało. Wyrwałam drugi. Nic. Nie zdążyłam krzyknąć (nie miałam siły). — Ej! A wtedy on znowu otworzył usta zupełnie niepotrzebnie. Moja dolna warga zadrgała nieprzyjemnie. Sierra nie przyzna się do wdzięczności, ale może uznać, że coś wcale takie wredne. Chciałam nawet powiedzieć miłe słowa i wspomnieć, że właściwie to ładne ma te tatuaże. Że wcale nie uważam, że nie potrafi wróżyć i że myślę, że mogłabym się od niego czegoś nauczyć. Chciałam powiedzieć mu, że wcale nie jest moim najgorszym wrogiem. W zamian za to powiedziałam: — Strasznie głupi jesteś, wiesz? Głupi Orestes — najgłupszy grek świata — wcale nie był taki niemądry. Mógł być ślepy — wtedy nie dostrzegłby, że się odrobinę uśmiecham i na krótki moment smutek w moich oczach gaśnie. — Czarna niesłodzona herbata to bardzo dobra wróżba. Dla mnie z dwoma łyżeczkami cukru — wspomniałam, nieświadoma jak to brzmi. I przez chwilę jeszcze patrzyłam, jak wchodzi do środka, zastanawiając się, czy w tych dziwnych słowach obraził mi matkę, mnie, czy próbował dodać otuchy. Gdy wrócił, rzuciłam tylko: — Jeśli to jakaś marka herbaty to całe łuden kanon amigos kał, to brzmi bardzo nieapetycznie — fusy pływały w naparze, a ja wcale się nie zastanawiałam, co przyniesie mi los. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Wszystko przemija. Wyblakła krew zwalnia bieg w coraz węższych korytarzach żył, chłód wdziera się w przeciążone serce, topnieje dusza, nie można już ufać ustom. Słowa tracą znaczenie. Co było litą skałą, nasącza się prześwitem; wszystko odchodzi, kolory blakną, myśli zgubiły drogę. To czas wahania i złości, i od tego momentu nie ma odwrotu — są tylko decyzje. Te, których nie podejmie za kogoś ktoś; te, które zapadają bezwiednie przed nadciągnięciem marcowych id — te, gdzie słowa mogą koić albo krzywdzić, ranić albo zszywać na nowo. Oczy — ciemne i zmęczone — ofiarują mu tylko lód, lód, zimny jak na Plutonie lód. Zasłużył? — Mam kanapę. Śpią wygodniej, ja gadam dłużej, a na koniec każdy wychodzi zadowolony — czasem trzeba mówić dla samego faktu mówienia. Niekiedy cisza przebiera się za wroga i rozbudza uśpione obawy; wzburzone gruchanie przegnanego gołębia dolatywało teraz z rynny. Snuł tam plany zemsty, odważne ruchy skrzydlatych armii, spisek zmieniających się kolorów kup; zauważyłaś, Sierra? Zawsze dobierają je do koloru karoserii. — Uczciwie. Sam rzuciłem grecką, dlatego gołębie cię lubią — protest z rynny — srają, nie lubią; tak, to by się zgadzało — zamazany spokojnym ruchem kącików ust. W górę, do nieba, w uśmiechu — łzy pod powiekami są dobre. Niech płacze; nie ma w tym nic złego. Zgromadzona w kącikach oczu sól to dysonans wszechstworzenia — zaprzepaszczone szanse, zawiedzione miłości, nieuzasadnione żale, sztylet zawiści, kwas rozczarowania, jadowity ząb czasu, zagłada maleńkich owadów w zimie. Niemo, furia, bezradność, samotność, opuszczenie, pogarda dla siebie. Niech płacze; niech popłynie katharsis. — To zależy — malaka to tylko słowo; ktoś kiedyś nasączył go znaczeniem, ale definicje ulegają wypaczeniu, język ewoluuje, ludzie powinni razem z nim. — Co chcesz, żeby oznaczało? Może to Grek kucający; Grek podnoszący z ziemi każdy bibelot zamkniętego w papierowej torbie życia. Malaka — głupiec uzależniony od naprawiania świata, kubków i każdego dookoła. Malaka — samotność zanurzona w odmętach poczucia winy i bezsenności odciskającej równe krążki kubków na stołach. Malaka — strasznie głupi, prawda? — Jestem. Byłem. Zawsze będę. Prawda. Oswojenie natury zaczyna się w progu Archaios, nad sfatygowanym czajnikiem, w którym dioda zagotowanej wody lubi gasnąć w połowie procesu — dopiero smużka siwej pary, skraplana na starym drewnie osłaniającym ścianę, pozwala uwierzyć; natura i technologia. Prawda tysięcy lat i malutka lampka w plastikowej obudowie. Zalane fusy, obdrapany talerzyk, keks ze śliwką wodną i powrót do marcowych id, ale bez sztyletów w tle; zniknęły nawet te z ciemnego spojrzenia. Traktat pokojowy przypieczętowano darami — nie ma na tym świecie krzywd, których nie naprawiłoby ciasto. — Zjedz. Herbata bez słodkiego jest jak Grek bez Meksykanki. Jaka? Łagodna linia unoszonych i opuszczanych ramion — góra—dół, skąd mam wiedzieć? Ty mi powiedz — na sekundę przed ugryzieniem własnego kawałka. Drzemiące liczi na języku, cukier zamiast alkoholu, kolejny papieros zamiast lulającego lolka — haczyk zmęczenia w kąciku ust pociągnął skórę w dół, urwany w pół wydechu śmiech (ha, Sierra; połknął powietrze i ciąg dalszy) zagroził herbacianej toni. Kubek był antyczny — tu wszystko ma historię, zwłaszcza obtłuczona ceramika — i od dziś będzie jej. Kubek meksykański, kubek z obdrapaną grafiką, kubek, który stracił i odzyskał uszko, ponieważ właśnie takie jest życie; nie toleruje pustki. — Nawet ja nie jestem tyle obłąkany — kłamstwo, nieszkodliwe i o smaku drzemiącego liczi — żeby pić amigos kał. Fusy na powierzchni herbaty odprawiały rytuał; nie potrzebował świec, prochu i inkantacji. Magia zaczynała się i kończyła w dłoniach. — W wolnym tłumaczeniu — okruch na opuszku palca, okruch na rękawie — okruch prawdy w wypaczonym przekładzie. — Samotność to wybór, nie przeznaczenie. Czasem to przymus, niekiedy to wyrok. Raz na sto milionów przypadków to ponad dwa lata więzienia i kuzyn, który samotność odkrywa szybciej od dorosłości; ile lat miała Sierra na tej ławce, zmęczona i wyprana z koloru lata, gdy widział ją po raz pierwszy? Była starsza od Perseusa, młodsza, w jego wieku? Gdzie był jej Orestes w rzeczywistości bez wyjścia? — Nikt nie powinien radzić sobie z życiem w pojedynkę — poza tymi, którzy zasłużyli; póki Zeus włada w niebie, póty ma to prawo trwać — wycierp, coś uczynił. Na samotność należy zapracować — łatwiej z butelką w dłoni i strzykawką w przedramieniu. To wyciągnięte w kierunku Sierry było bezpieczne pod rękawem swetra — tatuaże i ślady przeszłości skumulowane w czystych, obmytych przebaczeniem palcach. — Pokaż fusy. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Zasłużył na każde złe słowo, które mu mówię, chociaż podskórnie ja myślę, że on myśli, że ja wiem, że on wie, że to tylko tak na niby. Chociaż nie lubiłam przyznawać tego sama przed sobą, w tym mieście Orestes był jedną z niewielu osób, która jeśli już mnie wyzywała, to chociaż nie za moje pochodzenie. Nie, żeby była to lepsza opcja, ale przynajmniej inna. — Otwórz motel z opcją nudnego gadania do snu — fuknęłam, mrużąc oczy w geście niemalże majestatycznym. Patrz, Ores. Widzisz? Patrz, jestem zabawniejsza niż ty. — Fuj! Zawsze wiedziałam, że masz z tym coś wspólnego. Skoro grecy tak dobrze radzą sobie z gołębiami, to znaczy, że robicie z nich souvlaki? Wiedziałam, że tak naprawdę to nie! Naprawdę wiedziałam. Dobrze, nie do końca. Być może greckie gołębie przypominały latające świnie z białymi skrzydełkami i właśnie z tej okazji naród leniuchów (to nieprawda, co mówią o Meksykanach, Grecy są po stokroć gorsi) wybrał sobie te stworzenia na danie narodowe. W Saint Fall nie było ani jednej greckiej restauracji, a jeśli była, to nigdy jej nie odwiedziłam. Może powinnam? Podobno w życiu trzeba spróbować wszystkiego, a gołąb to taki trochę kurczak. Tylko robi większe kupy. Nie sądziłam, że przypadkowe spotkanie na przypadkowej ławce z przypadkowym wrogiem numer jeden, może zamiast łez rozpaczy, które napływały mi w kąciki ust niezależnie od własnej woli, zamienić się w coś przyjemnego. Lawirowaliśmy gdzieś pomiędzy sztuczną przyjaźnią a zadufaną nienawiścią, jaką darzy się konkurencje w małym mieście. Dobrze, Little Poppy jest twoje, ale nawet nie próbuj wchodzić na stare miasto było przepowiednią sprzed lat, której żadne z nas nie powiedziało głośno. Zafrufru (fruwanie od gołębi) miał łatwiej — swój własny lokal, gdzie oprócz książek mógł wciskać klientom wątpliwej jakości wróżby. Ulica miała swoje zalety, a największą był fakt, że mogłam zaczepić, kogo tylko chciałam. On musiał czatować przed własnym antykwariatem, bo przecież nikt nie siedziałby tyle w książkach z własnej woli, prawda? — Nie wiem... — speszyłam się, spuszczając wzrok. — Może... Może gwiazda? — wzruszyłam ramionami, a chociaż banał określenia aż bił mnie w piersi, tak nie uległam mu. Gwiazdy miały znaczenie. To pośród konstelacji pisała się prawda o świecie. Słońce było piękną gwiazdą, ale na nasze nieszczęście świeciło tylko w dzień. Dzień długi, zły, zimny. Lubiłam mieć znaczenie. Od kiedy Stella pierwszy raz zmierzyła mnie spojrzeniem, od tamtej pory czułam, że je tracę. Teraz Stella (— Zamknij się, Sierra.) była pięć stóp pod powierzchnią żyznej cmentarnej gleby, na której wyrosnąć mogły tylko kamienne nagrobki. Była martwa, a ja wciąż czułam się dokładnie tak samo. Przez chwilę sądziłam, że nie wróci. Że zostawi mnie na tej ławce na zimnie, z piekącymi palcami, zatkanym nosem i rosnącą gorączką. Nie wyczułam więc zapachu herbaty, nie mogłam wiedzieć, czy nie śmierdziała jak kał. — To znaczy szczęśliwy? — powiedziałam, od razu, ale gdy tylko próbowałam chwycić kubek, poczułam ból w palcach. — Możesz postawić? O tutaj — zabieg chwycenia kubka wymagał manewrowania pomiędzy bąblami, odmrożeniami, a zdrową skórą. Ostatecznie, gdy ten nieco przestygł dzięki marcowemu powietrzu, udało mi się chwycić go środkiem dłoni i unieść do ust. Miał rację. Nawet on nie był tak obłąkany, by pić świństwo. Wróżbici, zwłaszcza ci, którzy upodobali sobie fusy, doceniali dobrą jakość herbaty. Po pierwszym łyku natychmiast rzuciłam się na ciasto, odgryzając niemal połowę, która napchała mi usta. On mówił dalej, ja mówiłam z keksem w zębach. — A co jeśli komuś pisana jest samotność? — wspomniałam prawdę oczywistą, gryząc ciasto. — Przecież sam wiesz, że to, co w liniach to prawdziwe i nie ma już odwrotu. Wtedy... Kilka lat temu powiedziałeś mi, że spędzę życie pod czyimś butem, pamiętasz? — wierzchem dłoni przetarłam kącik ust. — I że zawsze będzie mnie boleć, pamiętasz? — pamiętałam. — Myślisz, że... Że da się to zmienić? — chociaż serce pękało mi w pół (bo musiałam się nim dzielić ze Stellą) ani jedna kropla nie ujawniła się pod powieką. Twardo zacisnęłam usta w kreskę i zanim zdążył odpowiedzieć, dodałam: — Bo ja myślę, że tak. Trzeba tylko zrobić wszystko, by się udało i pozbyć się buta — pozbyć się jego właściciela. — Zabiłeś kiedyś kogoś? — spytałam bez pardonu, patrząc mu w oczy. Nie żałowałam. Przyjemne wrażenie powodzenia majaczyło w tchu. Filiżanka po upiciu jeszcze dwóch łyków znalazła się w dłoniach Orestesa. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Stwórca
The member 'Sierra Ignacio' has done the following action : Rzut kością '(S) Fusy' : |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Zasłużył na każde słowo, które mówiła, bo dokładnie taka była prawda — stawianie jej czoła to forma odkupienia grzechów przeszłości. — Będziesz pracować na poranną zmianę? Zaoszczędzę na kogucie — zmrużone powieki to odpowiedź: patrz, Sierra, jestem jeszcze zabawniejszy, a nawet się nie staram. — Ładna wymowa soulvaki. Musiałaś tęsknić, skoro ją opanowałaś. Wzrok na niebo, później na dach, potem rynnę, wreszcie własne dłonie; ukrywanie uśmiechu rzadko bywa tak pracochłonne. Czas na ławeczce był odkupieniem grzechów i chociaż ich wróżbiarska konkurencja miała kwaśny smak — jak cytrynowy sorbet — w ciemnym spojrzeniu zbyt często dostrzegał podobieństwo; widmo Perseusa przywoływane nadmiarem słów i przedziwnym związkiem przyczynowo—skutkowym wskrzeszało dawno obumarłe obawy. Dwa i pół roku to ponad dziewięćset dni; każdego z nich zasypiał z myślą, kto opiekuje się Percym. Kto opiekuje się tobą, Ignacio? — Sierra wywodzi się od łacińskiego słowa serra — wiedziałaś? to pytanie, którego nigdy nie zadaje; mało kto wiedział. Mało kogo to obchodziło. — Oznacza piłę. Coś ostrego. Coś, co ma określoną funkcję, ale równie dobrze może posłużyć za broń. W życiu wszystko sprowadza się do decyzji; kto będzie mieczem, kto lemieszem? — Gwiazda Sierra brzmi ładnie, jeśli moje zdanie ma jakiekolwiek znaczenie. Nie miało — przynajmniej tak twierdziłaby Sierra z tamtego letniego dnia; dziś chyba jej z nimi nie było. Dziś próba znalezienia kogoś — czegoś — co pchnęłoby pozbawiony steru statek na spokojne wody zapewnień, że wszystko będzie dobrze (a będzie?) przewyższała niechęć. Ciasto w dłoni mogło pomóc, ale nie rozwiązywało problemu; alkohol działał na podobnych zasadach. Tylko weselej. Chłód oparcia ławki bez trudu przeniknął przez materiał swetra; coś kruchego — i nie była to kruszonka — zaczęło kiełkować na meksykańsko—greckiej granicy. Dobór słów przestał być przypadkowy, spojrzenia nie szukały sposobu na oskalpowanie sąsiada, myśli formowały się w zakurzone kłębki sentymentu. — Raczej znudzony. Książki rzadko mi odpowiadają — żadna z książek nie wyzywała go po hiszpańsku, chociaż de Cervantes posiadał mocno kontrowersyjne opinie na temat dzielenia regału z francuskimi dziełami. W żadnym wariancie tej rzeczywistości nie zakładał, że po odstawieniu na ławkę filiżanki będzie czyhać na niego analiza prawdopodobieństwa; zapisany w liniach dłoni los był nieodwołalny, to prawda, ale— — Jeśli uważasz, że samotność jest twoim przeznaczeniem, dokładnie nim będzie — ciasto zostawiało na opuszkach palców drobne okruchy; czasem trzeba pomóc życiu w byciu znośnym. — To, co widzimy w liniach albo fusach, to tylko najprawdopodobniejsza ścieżka. Najprawdopodobniejsza nie oznacza jedyna. Spokojny błękit w spojrzeniu, niespokojne zderzenie z prawdą; nie wierzył, że los łatwo nagina się do woli śmiertelników — ale nic nie działało w ten sposób. Przyszłość to wosk; wystarczy cierpliwe rozgrzewać go w dłoniach, by nadać mu pożądany kształt. Nikt nie obiecał, że będzie łatwo; tego złudzenia wyzbył się dwie dekady temu. Właściwie trzy — bo kiedy Sierra pyta zabiłeś kiedyś kogoś?, przeszłość odzywa się bolesną czkawką. Wystarczą dwa palce, żeby policzyć ofiary; to o dwa za dużo, ale przeszłość była przesądzona, teraźniejszość niepewna, a przyszłość? Przyszłości mogło nie być wcale — dlatego prawda nie waży wiele. To tylko kilka wydechów, kilka rozsypanych przed ławką okruchów; to dwie sylaby, o których myśli każdego dnia. — Siebie. I własnego ojca, jeszcze zanim przyszedł na świat; tamtego dnia sznur i pępowina niczym się nie różniły. — Lata temu, już mi lepiej. Dziękuję, że pytasz. Nie pytała — może to dobrze? Filiżanka w jego dłoniach też milczała; fusy nie muszą zabierać głosu, żeby przemówić. Orestes obrócił porcelanę w lewo, w prawo, wreszcie przechylił ją w kierunku Sierry — niech się uczy; on wiecznie żyć nie będzie. — To grzebień. Niewiele ząbków, mnóstwo potencjalnych przyszłości. — Zupełnie jak przy czesaniu włosów, tak i w życiu powinnaś być ostrożna. Szarpnięcie za kołtun może boleć, ale— Których słów użyć, żeby powiedzieć prawdę? Od kiedy wróżbiarstwo to synonim prawdomówności, Zafeiriou? Od momentu, w którym wróżba przeznaczona jest dla kogoś, kto szuka wskazówek, nie odpowiedzi. — Bywają też takie, których nie da się rozczesać. Jedynym wyjściem jest— Uniesione do ucha palce wykonały wymowny gest; ciach—ciach, nigdy przemocą — wystarczy sposobem. Filiżanka z wróżbą nie wróciła do właścicieli; odebrał też talerzyk — dźwignięcie się z ławki przypieczętowało koniec przygranicznych pertraktacji. Niech zachowa Stare Miasto; Little Poppy zawsze będzie jego. — Wróżba i herbata na mój koszt, a kolejnym razem— Wytarty sweter miał swoją historię; miał też przepastną kieszeń — z lewej wyłoniła się wizytówka, gdzie sekret greckiego nazwiska i numer telefonu wieńczyły nazwę antykwariatu. — Po prostu zadzwoń. Jeszcze zarazisz pół miasta tym smarkaniem. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Jeśli miałam stać się czyśćcem, to poproszę o ręcznik. — W Little Poppy opowiadają, że sam Lucyfer oszczędzał na twoim kogucie* — odgryzłam się, mierząc go spojrzeniem. Nikt nie opowiadał, bo nikt nie rozmawiał o czterech literach Orestesa, bo nikogo one nie obchodziły. Prawdopodobnie. A bynajmniej do mnie nie dotarły takie informacje i wcale nie byłam ich spragniona. Myśli poszły w złą stronę, ucięłam je więc. — Ostatnio oglądam sporo programów kulinarnych... — dodałam ucieszona, gdy pochwalił moją wymowę. Nawet nie wiedziałam, że tak doskonale mi idzie! — Wiesz, że kiedyś istniały fioletowe marchewki? Ciekawostka na miarę tego stulecia wpadła mi do głowy, gdy oglądałam powtórkę programu Julii Child. Na szczęście nie lubiłam marchewki i nie sądzę, że jej kolor mógł cokolwiek zmienić. Ból palców, paskudny katar i: — A psik! powoli mijało. Mogło to być oczywiście wrażeniem, które powstało w wyniku przydługiego obcowania z człowiekiem absurdalnym i niepojętym w swoich słowach. To nie kwestia jego zdolności wróżbiarskich — mogłabym przysięgać przez Aradią, Lilith i Lucyferem, że byłam lepsza, bo miałam to w żyłach, bo oprócz przyszłości znałam też przeszłość. Opowiadały mi o niej duchy. Błądziły po moim mieszkaniu (nie płacąc czynszu), wchodziły do głowy i wydłubywały gałki oczne. Wolałam, żeby w końcu zrobiły to porządnie, bym ostatecznie nie musiała dostrzegać przed sobą w lustrze trupa. A może ja już dawno byłam martwa? Mimowolny uśmiech wypełzł na twarz (jak ta żmija czekająca w trawie, żeby ukąsić w kostkę i wpuścić do środka jad). — Ma — powiedziało się samo, a ja natychmiast odkaszlnęłam. — Na temat historii. I łaciny — potrzebował wiedzieć, że na pewno nie w każdym innym względzie, a już na pewno nie tym dotyczącym mnie. Jego spojrzenie kontra moje, jego ból kontra-. — Po hiszpańsku to znaczy góry... Pasmo górskie, takie wiesz, trudne. Wysokie. Nie do przejścia — jednak moje spojrzenie nie pobije się już z jego, jednak ja patrzę we własne buty. Mimowolnie przełknęłam ślinę. Po co ja mu to mówię? — Madre mówiła, że to dlatego, że życie ze mną jest wyzwaniem. Moją siostrę nazwali Stella — nie był idiotą (nawet jeśli usilnie starałam się to sobie wmówić), wiedział dobrze, co znaczyło jej imię. Nigdy nie przyznałam mu się do samego faktu posiadania siostry. Wniosek? — Jak byłam mała, bardzo chciałam się z nią zamienić — wypuszczone nosem powietrze przytyka się pod wpływem kataru — demony, ratujcie! — Co znaczy Orestes? Ciasto rozwiązywało problem, a każdy jego okruszek sprawiał, że na tę chwilkę, gdy ten rozpuszczał się na języku, było zwyczajnie lepiej. Lepiej, przyjemniej, milej. To efekt cukru — przecież bez niego nie widziałabym w Zafeiriou człowieka, z którym da się obcować przez dłużej niż 10 minut z rzędu, zwłaszcza gdy otwiera usta. Przez chwilę chciałam jeszcze spytać, czy on — jak był mały — chciał mieć na imię Orestes, ale bałam się odpowiedzi. Jeśli powiedziałby, że tak, nie byłoby już dla niego ratunku. I znów uśmiecham się jak idiotka. I znów coś w tym cieście (wodzie, powietrzu, mieście) krzyczy, lecz nie wydostaje się z mojego gardła. — Może nie jesteś dla nich wystarczająco wredny? — wzruszyłam ramionami. Miałam przecież swoje powody, by nienawidzić go z głębi serca. Lubić? — Spróbuj je polizać i pobrudzić lodami. Na pewno zadziała. Myłam rękę przez trzy godziny (minuty, sekundy). Dzisiaj bałam się choćby ciepłego strumienia wody, aby tylko poczerniałe i brzydkie blizny nie uderzył płomień gorąca. Tam — w tym tunelu — było zbyt zimno. Czy gdyby on tam był, wiedziałby, gdzie trafiliśmy? Potrafiłby wspiąć się po drzewie? Postrzeliłby mnie? Prawdopodobnie nie. Ores wyglądał na osobę, która strzelała co najwyżej zupełnie niezrozumiałymi i wyjątkowo inteligentnymi wyzwiskami. Chamstwo. Przejaw emocji jest wyuzdaniem, a on je przejawił, gdy odpowiedział siebie. Proste słowo — brzydkie słowo. Przyjrzałam się męskiemu profilowi odrobinę za długo, jakbym próbowała wykryć kłamstwo. Na szyi nie miał śladów liny, na przegubach nadgarstków nie widniały blizny, jego kości nie roztrzaskały się w drobny pył. Ale to już nieważne. Wszystko nieważne, nawet jeśli coś w głębi podpowiadało, że teraz on zasługiwał na kubek herbaty i ciasto, do którego dałabym więcej chili. Grecy naprawdę nie znają się na przyprawach. — Nie obetnę sobie ucha, bo wywróżyłeś mi grzebień, Zafeiriou — i już, przepadło. Czy ktoś już kiedyś tego nie zrobił? Sierra van Gogh. Sierra von mi stąd. — A odbierzesz? — na usta cisnęły się inne słowa: Nie jestem głupia, Ores. Dobrze wiem, że rzucisz na mnie przez telefon jakąś ze swoich greckich klątw. * po angielsku jest śmieszne... |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Jeśli miała stać się czyśćcem, powinni wybrać opcję all—inclusive: prysznic w cenie ręcznika. — Och, to dobre. Gdyby ktoś kwadrans temu zapytał go, czy w plan dnia wpisał dzielenie ławeczki z meksykańską szarlatanką, pewnie obdarłby tak; nie takie rzeczy działy się w Saint Fall. Gdyby jednak dodać do tego zdania współczynnik śmiechu — a zaśmiał się pod nosem, trochę za głośno, na szczęście krótko — odparłby, że pytający chyba spadł z konia trojańskiego. — Naprawdę? — nagła zmiana tematu i cztery litery w niepamięci — podobno organ nieużywany zanika; jeśli to prawda, Orestes wkrótce będzie mieć problem cztero— i pięcioliterowy. — Szkoda, że nie mamy ich w sklepach. Mój kuzyn zacząłby jeść więcej warzyw. Połączenie marchwi i fioletu byłoby argumentem ostatecznym; nawet Percy nie oparłby się pokusie czegoś, co ma kolor oberżyny, ale oberżyną zdecydowanie nie było. Grecka słabość do fioletu — bakłażanów, winogron i śliw pod tureckim okiem — zacierała kulinarnie niechęci; gdyby Sierra Ignacio przy okazji kolejnej wizyty przywlekła z sobą torbę fioletowych marchewek, Orestes poważnie rozważyłby zaproszenie jej na obiad i razem z sałatką przełykałby komentarze o niedostatecznej ostrości. Grecy, w przeciwieństwie do Meksykanów, nie musieli przysłaniać niedoskonałości własnej kuchni agresywnymi przyprawami. — Na zdrowie. Pewnie kichnęła na samą myśl o ilości chili; kurzu w antykwariacie przecież nie było. Nie było też miejsca na Stellę w opowieściach, które słyszał dotychczas — Sierra mówiła o wszystkim, tylko nie tym, co ważne; słuch Słuchacza po raz kolejny — Pisownia ma znaczenie. Stela w starożytnej Grecji była— Płytą nagrobną, rozmyte w łyku przestygłego naparu słowa spłynęły w dół przełyku, do tajemnic greckiego systemu trawiennego. Wróżbita powinien słuchać własnych przerzuć, a Słuchacz — po prostu słuchać; Stella nigdy nie przewinęła się w rozmowach, chociaż na palcach jednej dłoni mógłby policzyć ilość bezpośrednich, grecko—meksykańskich starć. Wnioski nasuwały się same; on też nie mówił o bolesnej przeszłości. Przemilczenie było formą zapomnienia; wiecznie żyją tylko ci, o których pamięta historia. — Orestes oznacza — lekkie zmarszczenie brwi i wyraźniejsze wypuszczenie powietrza nosem; powinien przestać się przy niej śmiać, bo jeszcze uzna, że jest zabawna — śmieszne, zauważyłem to dopiero, kiedy zapytałaś. Imię otrzymał po synu Agamemnona i Klitajmestry, ale nie o eposie Homera chciała słuchać Sierra; etymologia mówiła sama za siebie. — Orestes oznacza górala. Pewnie dlatego nie możemy się znieść — zebrane na kupkę naczynia zadzwoniły ostrzegawczo — porcelana szeptała, żeby się zamknął, ale dziś postanowił nie słuchać. — Zostałem stworzony do wchodzenia na cieb— Niewiele brakowało; jedna z filiżanek przechyliła się pod kątem siedemdziesięciu — Percy obliczyłby to lepiej — stopni i zagroziła rozbiciem o bruk razem z ulanym z fusów grzebieniem. Przekaz był jasny; Orestes, morda tam. Tym razem posłuchał na tyle, na ile pozwoliła mu Sierra — czy ona kiedykolwiek przestaje mówić? Tak, kiedy w ustach trzyma— Filiżanka na spodeczku znów zadzwoniła osądzająco; Zafeiriou, morda tam. — Może ugryźć? — lizanie było już passe; to taki tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty trzeci. Droga powrotna w bezpieczne, Trochę o tym wiedział; więzienne izolatki były ciche i, o szczęście niepojęte, pozbawione współlokatorów. — Powinnaś za to rozważyć obcięcie ucha temu, kto spróbuje szarpnąć za włosy — kiedy Zafeiriou udziela rad oscylujących wokół przemocy, możliwości są dwie; albo to próba walki z systemem, albo życzy ofierze nożyczek wyjątkowo źle. Dziś wyjątkowo źle życzył sobie — wizytówka w meksykańskiej dłoni płonęła żarem pustyni Chihuahua; nazwa sugerowała poziom głośności rozmów. — Ktoś na pewno odbierze. W Archaios dusz było wiele, ale cel tylko jeden; filía isótēs. Znikając w progu antykwariatu, tę właśnie siedzącą na ławce żegnał stłumionym psik! z tematu oboje |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios