Czarownicy szykują się do świętowania Nocy Walpurgii. Zaobserwowano wybuchy magiczne na terenie Hellridge, a w Saint Fall zaczyna robić się coraz bardziej niebezpieczne. Coraz częściej słyszy się o radykalizacji Kościoła, ale pojawiają się głosy przeciwników tego nurtu. Co zmienią nadchodzące wybory?
Lepszy pokój najgorszy Niepewne czasy wymagają pewnego działania. Na którą stronę przechyli się szala?
I ujrzałem ziemię nową Cripple Rock przeżywa kolejny wstrząs, wypluwając dziwactwa, jakich świat nie widział.
Czarna Msza Oto nastają ciężkie czasy – módlmy się do Piekielnej Trójcy.
Niech żyje bal Na wystawnym balu Krąg świętuje sabat pośród tańca i plotek.
Noc Walpurgii Najważniejszy z sabatów zaprasza wszystkich atrakcjami na wzgórza Cripple Rock.
Wybory Los Saint Fall leży w Twoich rękach – wybierz swojego kandydata na burmistrza.
Pomożecie Pomożemy! W odbudowie Hellridge potrzebna jest pomoc. To jak? Pomożecie?
Człowiek jest jak ćma Zwyczajnego dnia czarownicy poznają niezwyczajne istoty, stając przed moralnymi wyborami.
Spotkanie Kowenu Dnia Wrota Piekieł zostały otwarte – Kowen bez prefekta musi się naradzić co dalej.
Spotkanie Kowenu Nocy Wśród śmiertelnych zamieszkała Lilith – Matka wzywa swój Kowen na spotkanie.
nazwisko matki L'Orfevre data urodzenia 22 — 08 — 1954 miejsce zamieszkania Saint Fall — Deadberry zawód jubiler w pracowni L'Orfevre, zaklinacz status majątkowy bogaty stan cywilny kawaler wzrost 181 centymetrów waga 71 kilogramów kolor oczu ciemnobłękitne kolor włosów ciemny blond odmienność — umiejętność — stan zdrowia syndrom kłamcy znaki szczególne piegi rozsiane po nosie, policzkach i ramionach, znamię w kształcie klucza na lewym biodrze, złoty sygnet rodowy na małym palcu prawej dłoni
magia natury: 0 (POZIOM I) magia iluzji: 0 (POZIOM I) magia powstania: 20 (POZIOM III) magia odpychania: 0 (POZIOM I) magia anatomiczna: 0 (POZIOM I) magia wariacyjna: 0 (POZIOM I) siła woli: 5 (POZIOM II) zatrucie magiczne: 2 sprawność: 4 NARCIARSTWO: POZIOM I (1) PŁYWANIE: POZIOM I (1) SZYBKOŚĆ: POZIOM I (1) TANIEC TOWARZYSKI: POZIOM I (1) charyzma: 3 KŁAMSTWO:POZIOM I (1) SAVOIR-VIVRE:POZIOM I (1) PERSWAZJA:POZIOM I (1) wiedza: 8 JĘZYK NIEMIECKI: POZIOM I (1) WIEDZA O SZTUCE: POZIOM I (1) ZARZĄDZANIE I EKONOMIA: POZIOM II (6) talenty: 30 JUBILERSTWO: POZIOM III (15) PERCEPCJA: POZIOM I (1) PRAWO JAZDY: POZIOM I (1) RYSOWANIE POZIOM I (1) ZAKLINANIE: POZIOM II (6) ZRĘCZNE DŁONIE: POZIOM II (6) reszta:2PSo
rozpoznawalność II (społeczniak) elementary school Witchwood high school Salem Elite Preparatory School edukacja wyższa Boston University — Ekonomia — BA Tajne Komplety w Hellridge — magia powstania — biegły moje największe marzenie to własna, prestiżowa pracownia jubilerska pod szyldem Duerów najbardziej boję się wydziedziczenia, bankructwa w wolnym czasie lubię wydawać pieniądze — przegrywać w ruletkę; pomnażać pieniądze — wygrywać w pokera; testować europejskie samochody; podróżować, nie tylko po nocnych klubach; jeździć na nartach i pić drinki nad basenem mój znak zodiaku to lew
I.
Złota spinka w miedzianych włosach matki miała ciepły odcień. Philip miał tylko jedenaście lat, ale już wiedział, że biżuteria, mimo delikatnego wyglądu, kryła w swoich splotach drzemiącego Pytona. Mieniący się w słońcu kruszec przyciągał spojrzenie, a jego mieszkaniec intrygował, prowokując do pytań, na które zwykle matka odpowiadała chętnie i cierpliwie, upatrując w najmłodszym synu spadkobiercę własnych pasji. Mon cher, to nonsens, powiedziała, kiedy Philip pewnego wieczoru zapytał ją, czy to bliska obecność demona kłamstwa jest źródłem pajęczyny ciemnych wybroczyn cyklicznie wykwitających wokół jej starannie uszminkowanych warg. Mon cher w ustach matki miało inny wydźwięk niż mój drogi, którego używał ojciec w sytuacjach, kiedy był wyjątkowo rozczarowany synem, a Philip nie musiał znać przymiotnika pekuniarny, żeby rozumieć tę różnicę. Rok później wiedział już na pewno, że mówiła prawdę. Ciemnogranatowe niby—pęknięcia pod skórą nie wywoływały w nim większych emocji, kiedy patrzył w lustro. Oswoił się z nimi, będąc przez lata świadkiem choroby matki. To ziemisty posmak w ustach i powiązane z nim wyobrażenie — brakowało w nim tylko plątaniny dżdżownic do dopełnienia bukietu smaków — było tym, co wywoływało dreszcz obrzydzenia na karku. Syndrom kłamcy — genetyczna loteria, która pachniała ironią. Wśród czwórki latorośli państwa Duer to Philip miał najmniejsze skłonności do naginania rzeczywistości. Powód był prozaiczny i niewiele miał wspólnego ze złotym charakterem, a więcej z bezsensem przeinaczania prawdy. Ojciec potrafił przejrzeć każde ich kłamstwo i wyciągnąć z nich konsekwencje, matka nie dostrzegała wad swoich dzieci, a nauczyciele pobłażali występkom, słysząc nazwisko Duer i widząc kolejne czeki wystawiane na poczet szkół. William był hojnym darczyńcą, który nie lubił, kiedy nadwyrężało się jego cierpliwość i czas sprawami błahymi, dlatego ścieżka edukacji jego potomstwa usłana była dolarami, gwarantującymi mu nieświety spokój ducha. Witchwood za sprawą przypadkowego podpalenia — tym razem państwo Duer nie byli zachwyceni tym wybrykiem; zupełnie inaczej, niż pięć lat wcześniej, gdy za sprawą złości najmłodszego syna magiczny jęzor ognia liżąc obrus, przerwał kolację — przez bliźniaków szkolnej szatni, doczekało się nowego boiska sportowego, a nieostrożne przewinienie poszło w niepamięć, nie znajdując się w aktach ani Philipa, ani Nicolasa, dzięki czemu przyjęcie do Salem Elite Preparatory School było nudną formalnością. Różni z wyglądu, różnili się także zainteresowaniami. Matthew—zawsze—z—nosem—w—książkach, Nicolas od czasów szkółki kościelnej zorientowany na magię rytualną i odpychania oraz Philip zauroczony wszystkim, co błyszczące i drogocenne, za pięknem kamieni szlachetnych upatrujący więcej, niż było widać na pierwszy rzut niedoświadczonego oka. Nauka przykościelna nie wywoływała w nim żywszych emocji, dopóki nie uświadomił sobie spektrum możliwości magii powstania, na której zogniskowało się jego zainteresowanie. To właśnie w tej dziedzinie zaczął przodować — resztę traktując po macoszemu, nie przejmując się innymi lichymi postępami. Ambicję ojca pod tym względem zaspokajali dwaj starsi synowie, Philip urzekał sprawnymi kalkulacjami i licealnymi stopniami, które w planach Williama plasowały syna na Uniwersytecie Bostońskim, a następnie w gabinecie Duer's Coin Banku.
II.
— Pieniądz jest jak kurwa, synu — bursztynowa whisky zakołysała się w szklance ze rżniętego kryształu, kiedy William Duer rozsiadł się wygodnie za przytłaczająco monstrualnym biurkiem, zawłaszczającym przestrzeń w gabinecie na przedostatnim piętrze Duer's Coin Bank. Jeden sufit oddzielał ich od prawdziwej władzy, ale nie była to przeszkoda, której William nie potrafiłby sforsować. Potrzebował do tego wyłącznie jeszcze kilku inwestycji podobnych do tej, którą właśnie zaczynał celebrować. — Musi na siebie zarabiać. Powinniśmy mieć to w dewizie rodu, Philip uśmiechnął się do własnych myśli, przekręcając na palcu złoty sygnet, do którego ciężaru wciąż musiał się przyzwyczaić. Miał do niego prawo dokładnie od dziewięciu dni, podobnie jak do pentakla i athame, których jeszcze nie zdążył ozdobić drogocennymi kamieniami zawczasu wybranymi na tę okazję. W Hellridge będzie dopiero we wrześniu, a dziadek L'Orfevre obiecał mu pomoc z trudniejszymi szlifami i odpowiednią oprawą, którą zwiążą kapryśnymi nitkami magii powstania. W trakcie zeszłorocznych wakacji Duer odkrył, że prawie wszystko, co mówiono o ojcu matki było prawdą. Nieprzyjemny charakter równoważył talentem i ogromem wiedzy, którą początkowo niechętnie — na prośbę żony, a im jak wiadomo się nie odmawia — dzielił się z "tym najmłodszym wnukiem z Bostonu", żeby po upływie tygodni przyznać, że będzie mu go brakowało w jubilerskiej pracowni w North Hoatlilp. Nie tylko dlatego — Philip miał pewne wątpliwości — że w przerwach od pracy stary lubił grać w brydża, a znalezienie do kompletu czwartego, potrafiącego sprawnie liczyć graniczyło w Hellridge najwyraźniej z cudem. Pierwszy raz patologiczne zamiłowanie do kart przydało się do czegoś więcej, niż pomnażania gotówki i zabijania czasu. Gładko wkupił się w łaski dziadka i jego równie stetryczałych znajomych, bo jeśli było coś, z czym radził sobie naprawdę dobrze, to było to szybkie rachowanie i przetasowywanie nawet najnowszej talii kart ze zręcznością krupierów widzianych w Atlantic City. Do Bostonu wrócił z nowym zestawem pilników, rylców i wierteł, bo te posiadane przez Philipa pan L'Orfevre uznał za zabawkowy chłam, który wstyd wyciągać z rzemieślniczej torby, a także planami na nową pracownię w rodzinnej rezydencji. Ta należąca do matki wydała mu się po wizycie w galerii artystów—rzemieślników z Hellridge zbyt amatorska, niewystarczająca dla jego rosnących potrzeb i ambicji współdzielonych ze starszym panem L'Orfevre, którego wpływ z jubilerską precyzją wypalił się na planach Philipa. — Skoro o kurwach mowa, dlaczego zwolniłeś Collinsa? — Za dobrze żył z czarnymi — czyli to nie słabość do używek, hazardu i prostytutek, ani nawet notoryczne spóźnienia na spotkania z ważnymi klientami. Na niektóre rzeczy można było przymknąć oko, inne pozostawały w pewnych kręgach nie do zaakceptowania. — Nie wyglądało to najlepiej. Wizerunek banku był rzeczą nadrzędna, Philip pokiwał powoli głową, zgadzając się z ojcem. Teraz Collins mógł kurwić się z marginesem na swój własny rachunek. Trochę szkoda, bo nawet go lubił, uczuciem podobnym do tego, jakie żywił w stosunku do terriera babci, ale sympatia w ich świecie nie miała wielkiego znaczenia, kiedy w grę wchodził Duer’s Coin Bank i jego interesy.
III.
Dyplom z Uniwersytetu Bostońskiego to bardzo drogi i bardzo bezużyteczny świstek papieru. Świat wielkich inwestycji i rynku finansowego nigdy specjalnie nie interesował Philipa, który w rodzinnym banku widział siebie wyłącznie jako wypłacającego fundusze z konta powierniczego, do którego pełen dostęp uzyska wraz z ukończeniem ekonomii na miejscowym uniwersytecie. Uważał te cztery lata za stratę czasu, pieniędzy na czesne i potencjału. Dla zadowolenia ambicji ojca musiał chwilowo zrezygnować z własnych. Hellridge i Boston dzieliła zbyt duża odległość, żeby udało mu się je ze sobą łączyć. Wybrał mniejsze zło, wiedząc, że rozczarowanie Williama Duera jeszcze nigdy nie przyniosło nikomu korzyści. Magia powstania na Tajnych Kompletach musiała na niego zaczekać. — Do pracy tytuł nie jest ci potrzebny — matka nie mówiła tego na podstawie własnego doświadczenia, sama była biegłą demonologii, ale starała się być pomocna, widząc rozżalenie najmłodszego — jedynego, z którym dzieliła pasję — syna. Od lat podsuwała Philipowi specjalistyczną literaturę, prostowała przejęzyczenia w inkantacjach — w kontaktach z demonami to prosta droga do kalectwa — i delikatnie upominała, kiedy uwaga syna pękała na drobne kawałki, wśród których ostatnio dużo było chloru, zbyt zimnego uczelnianego basenu i czepków, w których każdy — oczywiście, poza nim samym — wyglądał groteskowo. Ona na przykład przypominała mu wtedy podgrzybka, dlatego sam nie bardzo wiedział, dlaczego zaprosił ją na kolację, bo szczerze nie cierpiał grzybów w żadnej postaci. Po pierwszej przyszła kolej na drugą i tę piątą, w czasie której Philip przyznał, że nieszczególnie przepada również za homarami, mimo że łamał szczypce i oddzielał je od stawów z wprawą poławiacza z Maine. Przy szóstej wiedział, że skorupiaki są opcją o piekło lepszą, niż hinduskie żarcie, na które wyciągnęła go po kinowym seansie. Smród curry utrzymywał się w jego samochodzie przez dwa dni, co było jeszcze gorsze od jej gustu filmowego. Myślał o tym, kiedy obracał między długimi — wyćwiczonymi na zgranej talii kart — palcami tsavoryt, niedawne odkrycie, nadające jubilerskiemu światu bogatych, zielonych barw w twardej oprawie, której efekt brylancji niezmiennie Philipa zaskakiwał — pod tym względem przerastał nawet szmaragd. Projekt na papierze wyglądał czasochłonnie; ołówkowy szkic nakreślony pewną dłonią satysfakcjonował w pełni dopiero za czwartym razem, kiedy jego trzej papierowi poprzednicy dawno zginęli zmięci w koszu na śmieci. Dobry materiał na pierwszy raz. Na szlify — nie mniej, nie więcej, a idealne, ulubione pięćdziesiąt osiem fasetek — niepodyktowane chęcią zysku, tego materialnego, jedynego, który się naprawdę liczył. Kamień wprawiany we własnoręcznie przez Duera wyciętą, złotą formę wisiorka miał tylko jeden cel, wywołanie uśmiechu na jej ustach. Jego uśmiech zrzedł kilka miesięcy później, zamieniając się w wyraz niedowierzania, kiedy patrzył na pierścionek zaręczynowy na jej palcu, nie potrzebując przy tym jubilerskiej lupy, żeby zauważyć jego gryzącą oko niedoskonałość. Choć nie zamierzał, sam zrobiłby to lepiej.
IV.
— Wiesz, że suma wszystkich pól daje liczbę sześćset sześćdziesiąt sześć? Wypił za dużo, żeby choćby spróbować powiedzieć to po niemiecku. — lata prywatnych korepetycji nie padły na żyzny grunt. Słowa świszczały między białymi zęby, które błysnęły w bezwstydnym uśmiechu. Ukruszona w nocnym klubie jedynka została naprawiona przed dwoma dniami — milczenie było jedynym złotem, którym Duer gardził. Pentakl na szyi ciążył znajomo pod niedorzecznie bordową koszulą, a Philip przesunął przed siebie imponującą kolumnę z różnokolorowych żetonów. Ponad połowę z nich wygrał godzinę wcześniej w pokera. Podobnie jak uwagę nieznajomej w kusej, skrzącej się cekinami sukience, która przyciągnęła spojrzenie, jeszcze zanim zrobiły to szczupłe nogi kobiety. — Dlatego nazywają ruletkę szatańską grą. Do kościoła zaglądał ostatnio rzadko, ale bluźnierstwem byłoby nie obstawić przynajmniej ten jeden raz. Czarne—czerwone—czarne—czerwone pola, krupier z uśmiechem za sto dolarów i kopiec żetonów Philipa przed kobietą. O pierwszej dwadzieścia trzy w nocy w kasynie zawsze był hojny i nie miało to nic wspólnego z tym, że Szwajcarka miała najlepsze cycki, jakie widział w tej części kantonu. Bo ani cycki, ani tym bardziej ich właścicielki nigdy nie rządziły jego decyzjami. Lubił za to dźwięk swojego głosu. Matthew lata temu tłumaczył młodszemu bratu system Labouchere'a, ale ten po wielu próbach i mniejszej ilości błędów, tylko upewnił się w przekonaniu, że zachowawczość w kasynie można porównać do niedzielnego obiadu w towarzystwie dalekiej rodziny. Owszem, koniec końców będzie najedzony, ale do deseru raczej nie przetrwa. Zresztą kiedy w człowieku więcej jest szampana i wódki, niż krwi, trudno opracować strategię poważniejszą od tej, pozwalającej dotrzeć do toalety z godnością i nie obsikać sobie — ani komuś innemu — nogawek spodni przy pisuarze. Nie, żeby bardzo często mu się to zdarzało, raptem trzy albo pięć razy. Ruletka w wykonaniu Philipa rządziła się czystą przypadkowością. Dlatego dzisiaj pozwalał dysponować żetonami poznanej przed godziną brunetce, co nie było szczególnie rozważne, biorąc pod uwagę, że nie była to panna Cavanagh, a sama zainteresowana sprawiała wrażenie, jakby miała problemy z doliczeniem do dziesięciu. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana — Philip czuje jego bąbelki na języku, kiedy gestem dłoni zachęca kobietę, żeby dołożyła do gry jeszcze kilka krążków. — Rien ne va plus — powiedział krupier z wykrochmalonym kołnierzykiem białej koszuli, a Duer stracił prawo śmiania się z terriera matki, dla którego sensem życia była tenisowa piłeczka. Sam z podobnie psim skupieniem wpatrywał się w białą kulkę toczącą się po tarczy ruletki. Za równowartość przegranej — może nie do końca wiedział, jak z powrotem dotrzeć do hotelu, ale kurs franka szwajcarskiego śledził, co rano w gazecie, popijając aspirynę kawą — mógłby kupić już połowę tego kanciastego, czarnego BMW, które planował ściągnąć zza oceanu do Stanów. Ale to nic nie szkodzi, przekonywał uśmiech rozmazany na wąskich ustach. Jutro też jest noc. "Następnym razem podwoję wygraną, zakład?", zapyta za dwie godziny bardzo sceptycznego Nicolasa, kończąc przeglądać mocno uszczuploną zawartość hotelowego minibarku. W ich wspólnym życiu wiele rzeczy rozpoczynało się właśnie od słusznie znienawidzonego przez państwa Duer magicznego słowa: zakład. W Europie zostaną jeszcze trzy tygodnie, to ich ostatnie takie wakacje po zakończeniu studiów, i jeśli Philip skupi się wyłącznie na brydżu i pokerze, wystarczy mu czasu na odku-pienie-cie — może będzie z tego samochód, a może i nowy zegarek. Marzył mu się jeden spod szyldu Patek Philippe i to nie tylko dlatego, że nazwa kojarzyła mu się z samym sobą. Na panią w cekinowej sukience nie ma już ochoty, właściwie nie miał od samego początku. Jest poważnym człowiekiem, poważnie traktującym rzadko podejmowane zobowiązania — skoro świt był umówiony z bratem na narty (nieodwzajemnioną miłość od czasów pierwszych zimowych ferii w Aspen, kiedy złamał na stoku nogę), a ona i tak nie przyniosła mu tej nocy szczęścia.
V.
Natura tak jakby wiele o niej wiedział nie znosiła próżni. Philip Duer’s Coin Bank zamienił na pracownie L'Orfevre, tętniący życiem Boston na małomiasteczkowe Hellridge, a zadowolenie ojca na tajne komplety z magii powstania — po skrupulatnym podliczeniu bilansu zysków i strat, czuł się ukontentowany. Pierwsze miesiące nauki i praktyk upłynęły mu pod znakiem permanentnego braku czasu, bólu stawów dłoni i pochylonego nad jubilerskim stołem karku. Nadwyrężone księgami i drobiazgowymi pracami spojrzenie często chowało się za mgłą zmęczenia, ale satysfakcja z coraz dokładniejszych i coraz bardziej zaawansowanych projektów wynagradzała niedogodności, za którymi jeszcze chwilowo nie szło w parze zadowolenie z całokształtu rozpoczętej kariery. To nadeszło — miarą Duera — dopiero sześć lat i dwa tytuły naukowe później. Biżuteria wychodząca spod jego dłoni zaczynała się cieszyć coraz większym uznaniem, a on sam stał się swoim największym fanem, ale i krytykiem, widząc niedociągnięcia tam, gdzie pośledni twórca dostrzegał jedynie gotowy, satysfakcjonujący wyrób. Panu L'Orfevre zdarzało się głośno chwalić jego pracę, a ojciec przestał dopytywać, kiedy zamierza zrobić pożytek ze stażów w rodzinnym banku i tytułu ekonomisty, Philip podejrzewał, że niemały wpływ miała na to matka, widząca w synu własne odbicie. Wiedział, że dopóki nie osiągnie niemożliwej perfekcji, nie opuści pracowni w Hellridge; może i był nieprzyzwoicie wybredny w materiałach, projektach i klientach, ale to w rodzie matki — ich doświadczeniu — upatrywał zawodowego spełnienia, które i dla nich niosło korzyści, głównie finansowe. W cenie jubilera i zaklinacza dostali kogoś, kto na dźwięk słowa "złoto" czy "inwestycje" zamieniał się w uważnego słuchacza, a w dobrym nastroju i chętnego doradcę, gotowego podsumować najnowsze wydanie The Wall Street Journal i wyjaśnić wahania na giełdzie.
VI.
— Mógłbym to zrobić — uśmiech na wąskich wargach był jak borówka na pięciodniowym torcie. Kolorowy i w miarę reprezentatywny, ale nieratujący całości rozpływającego się dzieła, spod którego wyzierała pleśń niechęci. — Nie wiem natomiast, czy chciałbym. Podana cena musiała być za niska. To żadna tajemnica, że Duera do współpracy można było zachęcić jedynie tłustym czekiem; rozpogadzał się wtedy prawie jak meksykańska pogodynka, choć samo porównanie bez wątpienia by go uraziło, kończąc współpracę nim ta się na dobre rozpoczęła. Zieleń dolarów uspokajała wrodzoną ciekawość na tyle, że Philip nigdy nie pytał nielicznych klientów: żona i nie—żona mają podobny gust? Nie musiał pytać. Swoje dzieło potrafił rozpoznać z odległości dwóch metrów. Dlatego wiedział na przykład, że panny Adler nie byłoby na nie stać w sposób konwencjonalny, waluta musiała być inna, a dziwnym zbiegiem okoliczności pod czekiem finalizującym zakup diamentowego wisiorka, który zdobił jej szyję na ubiegłotygodniowej czarnej mszy, widniał podpis żonatego pana Devalla. Nierozważne, ale Duer nie poświęcił temu więcej niż pół leniwej myśli, pomiędzy trzecim, a czwartym uderzeniem gongu, wyjątkowo zatrzymując spostrzeżenie dla siebie (i Nicolasa). Gdyby opowiedział o tym Harrisowi, dwa dni później, przy śniadaniu czytaliby w Zwierciadle o romansie pana doktora. Pieniądze lubiły dyskrecję, a Philip lubił pieniądze, więc szczególnie troskliwie dbał o to, żeby ta jedna, na wskroś wyjątkowa sympatia, była wzajemna. — To dość skomplikowany proces — był dobrym zaklinaczem demonów, nieczęsto jednak podejmował się poskramiania ich w zamian za pieniądze; lepiej radził sobie z formowaniem metali i szlifowaniem kamieni, z których za pomocą magii powstania wydobywał to, co najcenniejsze. Zmarszczył ogorzałe czoło pamiętające słońce alpejskich szczytów. — A ja w przyszłym tygodniu wyjeżdżam... Ostatnią próbę zaklęcia Rafaela w złotą spinkę do lekarskiego mankietu przypłacił tygodniową migreną i smakiem rozkopanego grobu w ustach. Popsuło mu to wtedy plany na kolejne pół miesiąca, a ryzyko było niewspółmierne z ceną, którą sobie zażyczył. Nie zamierzał popełnić tego błędu drugi raz. — Ale niech będzie, po starej znajomości, panie doktorze — nieszkodliwe, miałkie kłamstwo, idące w parze z nową kwotą wypisaną na blankiecie czeku. Nigdy nie robił niczego po znajomości. Za miłe słowo w Kręgu nie kupi nowego Cadillaca w kolorze baby blue, na którego poważnie chorował od prawie dwóch miesięcy, mimo że Marcy twierdziła, że to najbrzydsze auto, jakie widziała, na co Philip prychnął przy obiedzie we dwoje, że przy wadzie wzroku minus osiem dioptrii to bardzo możliwe. Później prawie przeprosił młodszą siostrę, oferując się w roli kierowcy z Bostonu do Nowego Jorku, w którym lubiła robić zakupy. — Postaram się, żeby była gotowa za dwa dni.
W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.
I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.