LOŻE DLA VIP-ÓW Znajdujące się na pierwszym piętrze klubu loże mają swój własny prywatny widok w dół na główny parkiet, jak i osobne miejsce do tańca, najczęściej wypełnione pięknymi kobietami i młodymi wysportowanymi mężczyznami, gotowymi zabawiać gości tego miejsca. W czterech punktach znajdują się rury do tańczenia, chociaż striptiz nie jest główną atrakcją tego miejsca. Bez wątpienia są nią wyszukane i dostarczane w ciągu 180 sekund (czym szczyci się obsługa) drinki. Rząd loży dla VIP-ów to zestaw 10 kanap, ustawionych w 5 blokach, pomiędzy którymi znajdują się lustrzane ścianki działowe, dające gościom, chociaż częściową prywatność. Na każdym ze stolików już chłodzi się szampan. Selekcja w tym miejscu jest wyjątkowo restrykcyjna i nawet najbogatsi przedstawiciele Bostonu mogą mieć problem z rezerwacją loży na sobotę. Oczywiście wszystko da się załatwić odpowiednimi znajomościami. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: boys will be boys, seksizm marzec 10, 1985— Czternaście tysięcy dolarów. Przysięgam. Sprzedała się za czternaście tysięcy dolarów, bez zawahania — roześmiał się, zamykając historyjkę o jednej z niedawnych ciekawych spraw w Massachusetts, które na szczęście nie dotyczyły kancelarii Verity. Ta i podobne jej były precedensem, komfortowym zbiegiem okoliczności do opowiadania sobie w gronie przyjaciół. Benjamin odrzucił prośbę o przejęcie sprawy 23-letniej kobiety, która w następstwie błędu w jednej z przydrożnych burgerowni (mijając ją, rozpoczął opowiadanie, przypomniał sobie wtedy) zaraziła się jakimś syfem. Nie miał pojęcia czy chodziło o jarmuż, nieświeże mięso, orzeszki ziemne, czy ktoś spuścił się do sosu czosnkowego. Nie wnikał. Liczyło się to, że mogła uzyskać co najmniej ćwierć miliona za uszczerbek na zdrowiu, a w zamian za to jej mizernej jakości adwokat przyjął ugodę na czternaście tysięcy dolarów. Niektórzy byli bardzo tani — taki wniosek. Samochód zostawił na hotelowym parkingu. Czarny Rolls-Royce błyszczał niczym psie (niepolicyjne) jaja na tle innych, równie ładnych i wypielęgnowanych. — Masz jakieś zobowiązania na jutro? Wiesz, zawsze możemy przenieść się do miejsca, gdzie zaniżymy średnią wieku — co w przypadku sporadycznych zmarszczek na obydwu męskich twarzach było niemal ironiczne. Pytanie kurtuazyjne, sarkastyczne — Valerio nigdy nie wybierał 60-letnich potentatów naftowych zamiast młodych kurew. Obrączkę miał na palcu. Atłasowe czerwone pudełeczko w schowku w aucie korciło, żeby wpakować tam prosty złoty pierścień, zostawiając na serdecznym palcu tylko odbity po latach ślad. Jeszcze sześć lat temu ściągał ją notorycznie. Każdy wyjazd do Bostonu, Nowego Jorku, Las Vegas, pierdolonego North Hampton — wszędzie tam, gdzie żona była zbyteczna, a uciechy płynące z bezmiernej wolności cenniejsze od przysięgi (adwokaci zawsze kłamią) — był taki sam. Obrączka czekała bez szwanku przez dwa lub trzy dni, aż Benjamin wspierany towarzystwem przyjaciół, zdąży upuścić sobie krwi prosto z nosa, ściskając szczęki. Krew buzowała teraz w aortach, a szczękościsk został. Wprawne oko widziało go od razu — pijane ignorowało. Akceptowalna anonimowość w niemagicznym Bostonie była opłacalna, a Valerio drepczący od parkingu do Disco 88, był wybawieniem od wrażeń z serii „Hellridge upada”. Zamierzał poruszyć ten temat, upewnić się, zorganizować sobie w głowie chronologię wydarzeń, która miała miejsce w trakcie i tuż po kataklizmach. Stopniowo na biurko w kancelarii napływały kolejne wnioski uciśnionych żądających sprawiedliwości za spalone lokale, zrujnowane kwietniki. Alabastrowe pióra, szkarłatna krew, trzęsienie ziemi w Cripple Rock. Maine — arkadyjski stan z całego północno-wschodniego wybrzeża USA — upada, a razem z nim cnota i szlachetność wszelakich pobudek. Zarezerwowana wcześniej loża na piętrze już wyczekiwała z dedykowaną kelnerką i schłodzonym szampanem. Szklane schody, po których w rytm muzyki przesuwali się w górę, nie uginały się pod ciężarem całego tego brudu, który mieli tu zamiar dzisiaj wtaszczyć. Obrączka została na palcu — jeszcze tego nie żałował. Usiedli w końcu, zdewastowani światłem, jeszcze niegotowi, jeszcze nieprzygotowani. Rolex na nadgarstku wskazywał dziesiątą wieczorem. Benjamin był trzeźwy jak świnia. Valerio był sobą. Hałas dało się przetrawić. Tak samo zresztą, jak rozpięte dwa guziki białej koszuli, na którą nie ubrał marynarki, kamizelki czy krawata. Poukładane włosy, kolońska na szyi. Każdy z wycyzelowanych elementów tkwił nieruchomo, nim na kołnierzyk spadnie kropla krwi i śliny. Nim przerwą traktat pokojowy między jaźnią a snem. Nim zostanie zerwana konwencja wiedeńska. Benjamin rozleniwiający się w towarzystwie — układanka dwóch ludzi, ubrana w niebezpieczną formę przekazu. Przy Paganinim nie obawiał się krytyk. Zbyt wiele ich wiązało, za dużo dzieliło, żeby pozwalali sobie, by błahe niesnaski rządziły wieloletnią przyjaźnią. Poza tym — zawsze miał do niego słabość. Mniejszą lub większą. Zależnie od okazji. Słabość do tego, co popsute i nieczyste, co pod kaleczącym podniebieniem koniakiem zostawiało tajemnicą. Obrońca i ciemiężyciel. Obrońca i sadysta. Obrońca i morderca. Kto jest kim? Zgaduj-zgadula. — U van der Deckena mówiłeś poważnie z tym lokalem? Czy to zawoalowana wersja plucia na mundur Williamsona, że pod jego okiem otworzysz sobie burdel? — spytał, po tym, gdy kelnerka odeszła od stolika z zamówieniem. Koniak. Bez lodu. Lód potem. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
! TW ! kobiety to przedmioty Za drogo — wnętrze samochodu to skórzana skrzyneczka, gdzie śmiech brzmi płasko, powietrze smakuje wodą kolońską, okrągła gała — chwilowo jedyna, powinni to naprawić — radia pogłaśnia i przycisza muzykę w rytm włoskiego kaprysu. Za drogo, ja dałbym pięćdziesiąt dolarów i napluł jej do ryja; niech przełknie coś smacznego, — Stupida stronza — echo otwieranych drzwi i chrzęst kroków na chodniku, i to głupie kurwa z uśmiechem na ustach — świat trwa dalej. Świat oddycha. Noc jest pełna świateł, Ben jest pełen miłości, Valerio jest— Sobą. — Ode mnie dostałaby radę: kolejnym razem wsadź do ust mięso, które nie ma daty ważności — włoska skóra włoskich butów włoskiej produkcji — tylko chodnik brzydki, bostoński. Porusza się po nim, jakby robił to całe życie; tyłem do widowni, twarzą do jedynego widza, którego uwagę despotycznie anektuje od lat — mio caro, patrz na mnie; widzisz? Idę dla ciebie tyłem. Mio bello, tylko nie odwracaj głowy; spójrz, co potrafi ten papieros. Amore mio, uśmiechnij się; pamiętasz, jak kiedyś dla tego uśmiechu zabiliśmy człowieka? Krwawa szrama zamiast ust; zgnilizna zamiast śmiechu. Ja pamiętam. — No, Benito. Ta noc jest nasza, a jutro — mglisty, bostoński poranek i para na chłodnej szybie. Będzie przyciskać czoło do hotelowego okna i liczyć; ile sekund spada się z trzynastego piętra? — Jutro nie istnieje. Jest tylko dziś — la dolce vita oślepiających świateł klubu i muzyki, która zamienia skażoną krew w lawę. Jego mózg to sorbet, dłoń to przewodnik, uśmiech to nóż; teraz rozcina nim powietrze, niedługo rozchyli kobiece uda. Kelnerka jest ładna — w takich miejscach muszą być — i naiwna; blask obrączki na placu Bena przyciąga jej uwagę, na twarz zstępuje ulga, Valerio w odpowiedzi uśmiecha się szerzej. Dziś się przekonasz, bella — odkorkowany szampan przypomina wystrzał; dziś dziurę w głowie będą mieć tylko oni, nie Kennedy — jak kaleczy ta dłoń. Paganini już wie; od lat dotyk obrączki zostawia na jego skórze poparzenia. — Nigdy nie żartuję, kiedy chodzi o pieniądze — szampan wszędzie, tylko nie w kieliszkach — Valerio przechyla butelkę kilkanaście centymetrów nad nimi i leje, leje, leje; trochę w smukłe szyjki, część na stolik, wreszcie do własnych ust — przytknięta do nich butelka nie roni nawet kropli. Czarna koszula w białe wzory — biała w czarne? Punkt widzenia zależy od punktu klęczenia — jest bezpieczna; złoty łańcuszek, teraz przekrzywiony i drzemiący w zagłębieniu obojczyka, też. — To będzie coś pięknego. Magnifico! Młode kelnerki w spódniczkach tak krótkich, że kiedy kichają, widać całą cipę — bąbelki szampana na podniebieniu i osamotniona kropla w kąciku ust — zamiast pozwolić na ciche samobójstwo, koniuszkiem języka zgarnia ją dla siebie. — Będą pytać: ten szampan z połykiem czy na cycki? Jako właściciel przećwiczy z nimi repertuar; kiedy ktoś powie zestaw, robisz dokładnie to — zestawiasz je z sobą. Ładna—naiwna kelnerka znika na szklanych schodkach, a troskliwy Valerio obserwuje jej pochód; gdyby się potknęła, nie wykonałby nawet kroku. Upadająca dupa to wciąż dupa; lepiej, żeby zrobiła to teraz niż z ich drinkami — koniak bez lodu dla pana adwokata, vesper martini dla pana kata. — Mio caro — pulsujące nad parkietem światło igra ze zmysłami; nad ułożonymi, poskromionymi żelem lokami powstaje niebiesko—złota aureola neonów. W Hellridge nie ma zbawców — tej nocy obaj są w Bostonie, dzielą skórzaną kanapę loży, lepkie od rozlanego szampana kieliszki i spojrzenia; to Paganiniego jeszcze nie zaszło mgłą otumanienia. — Przed czym dziś uciekamy? Zimne żony, starzejące się kochanki, zbyt głośne dzieci, zbyt ciche wieczory i miasto, które nigdy nie będzie takie samo. Saint Fall w ruinie, Valerio razem z nim; uśmiecha się i pozwala, żeby skórzany but podrygiwał w rytm muzyki, ale Ben to jedna z trzech osób, których nie oszuka. Vittoria zapytałaby, co się dzieje; Barnaby milczałby, szukając rozwiązania. Co zrobi Verity, kiedy odkryje, że uśmiech to tylko gra w berka? Paganini dwanaście dni temu wziął do ręki mentalny śrubokręt i przeciągnął nim po ustach — od kącika do kącika, krwawa szrama, uśmiechaj się dalej, to nic takiego. To tylko druga doba bez snu, trzecia bez poczucia rzeczywistości; to tylko la dolce vita. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Valerio kocha życie. Kocha siebie. Kocha Bena. Kocha puste kobiety (sprzeciw). Włoska miłość o posmaku poobiedniej kawy bez śmietanki i ostrej odmiany peperonaty, uczucie przetaczające z gęstej krwi jego żył cienie świadomości, ko-szmar. Sen na jawie. Nie. Jednak koszmar. Doświadcza go w zmrużeniu oczu, gdy idący tyłem Paganini rozkłada na boki ręce, jak gdyby w zapadłym Bostonie chciał powitać swojego wybawiciela. Gdy byli młodzi, nie bawili się w policjantów i złodziei. Robią to teraz, a Benjamin, jako koordynator rozgrywek międzyludzkich, wyciąga te swoje pisemka z regulaminami „Valerio, możesz uderzyć Barnaby'ego raz, ale za to z pieści i w mordę, ale za każdy wyłamany ząb musisz mu zapłacić 6000 dolarów. Widzisz? Podpisałeś się tutaj” (nikt nie pamięta). Udane przyjaźnie powinny być przepustką do udanych związków, aby na kwitnącej łące każdy z klubu niedojrzałych, wściekłych, ładnych, brzydkich, mógł odszukać swoją Dulcyneę i razem z nią łapać w siatkę wielobarwne motyle. Spaprana wizja powszedniości wypływała z trupich oczodołów ludzi, którzy nawet wtedy nie potrafili roztrwonić familijnych majątków do cna. Benajmin miał Audrey i zaburzone postrzeganie normalnych związków. Johan żonę z katalogu. Nawet Barnaby znalazł Daisy, chociaż teraz na kwitnącej łące, jej ciało miesza się z glebą. Valerio? Valerio miał wspomnienie o pudrowych czasach, gdy na dłoń jego przyjaciel nie wsuwał obrączki, tylko wargi trzpiotki. I szedł tak tyłem, uśmiechnięty, a nawet jeśli z ziemi wyrosłyby korzenie i zmarłe dłonie (cześć Daisy), to zdeptałby je butem z włoskiej skóry. Bez tej włoskiej skóry życie było zbyt nudne, a Verity oprócz siebie samego, kochał też adrenalinę. Teraz nie odwracał się, uśmiechał szeroko w uwielbieniu dla subtelnych akrobacji na nierównej płycie chodnikowej. Mgła złamana światłem klubu. Niebieskie lasery. Zielone lasery. Żółte lasery. Czerwone lasery. Czerwone spódniczki na żółtych kurwach (analogicznie dalej). Wszystko namalowane drobnym pędzelkiem dbającym o szczegóły. Plamki na szklanym parkiecie, lustrzane przejście i przeźroczyste wysokie schodki, prowadzące do loży, w której czekała noc. Obok nocy stała kelnerka. Do tej uśmiechnął się nienagannie, gdy spojrzała na zaobrączkowaną dłoń (sorry mała, nie dzisiaj...), wzrokiem dostrzegając puste palce Valerio. Puste palce i pusty wzrok. Dzisiaj Paganini wyglądał odmiennie. Jego temperament wcale nie zgasł, ale wypierało go coś innego, niema filmowo boleściwego. Paznokcie krótko ścięte — a jednak jakby chciał, to rozerwać mógł nimi tętnice. Wystarczyły mu opuszki palców, bo z tych wyrastały dziesiątki małych igieł. — Brzmi pysznie — zmarszczył nos, pokazując górne zęby w rozweselonym grymasie. Nie chciał mu truć (Ben, jesteś już po pracy), ale... — Ale co z postanowieniem, że nie wprowadzicie interesów do Saint Fall? — przyzwolenie na restauracje i zabawy w jej podziemiach to jedno, stopniowe infekowanie miasta — drugie. Verity nie przeszkadzał żaden z tych aspektów. Każdy wyprany przez Paganinich dolar, mógł kupić coca-colę na stacji benzynowej i willę przy plaży. Nie miał też zamiaru wybijać mu z głowy tego pomysłu. Był dobry. Opłacał się. Pasował jak ulał. Wystarczyło zrealizować go w odpowiedni sposób. — Pomogę ci, jeśli będziesz tego chciał. Wiesz, załatwić wszystko... Ale chyba nie muszę ci nawet o tym mówić, prawda? — dłoń (z obrączką) zacisnął na barku przyjaciela. Małpy w klatce — ktoś mówił o młodych Paganinich, którzy zaczynali wlewać się w mury Patriot trzydzieści lat temu. Zawsze hałaśliwi, zawsze barbarzyńscy, zawsze dostarczali upragnionej przez znudzonych złotych chłopców rozrywki. Benjamin tego tak nie widział — klatka zamknęła się już dawno wokół Hellridge, a to, kogo wpuszczali do tego cyrku, pozostawało słodkim przejawem władzy. Władzy, którą chciał mieć w swoich rękach. — Jakbym chciał, mógłbym być Bogiem. Szampan rozlał się na podłogę, przyklejając tam buty. Do baru wchodzi adwokat i mafiozo. Czy pod nimi spływa rzeka krwi, spermy czy rozbitych na głowach butelek? Noc jeszcze młoda. — Przed tobą. Przede mną. Przed Saint Fall — przypatrzył się osobie przyjaciela. Ten nigdy nie potrafił kłamać. Dlatego jeszcze we Frozen Lake, gdy dyrektorka wzywała ich do małego gabinetu na parterze, Valerio miał ładnie wyglądać, Ben ładnie mówić, a Barnaby ładnie szykować drogę ucieczki. Maxim uciekł pierwszy. Widać droga była przejezdna. Benjamin mówił: — Wysoki sądzie. Tamten chłopiec sam wpadł na umywalkę. Potknął się i takie są fakty. Proszę go spytać. — Pan Losowe Nazwisko nie może mówić, ma wybite zęby. — To w czym problem? Miał napomknąć mu o Audrey. O tym, że znalazł ją na posadzce — znowu — zakrwawioną. Miał powiedzieć o niepokoju — Saint Fall krwawi. Miał powiedzieć o radości — staramy się o dziecko. — Jako mężczyzna nie chcę pytać, dopóki sam mi nie powiesz. Jako prawnik, czuje, że muszę. Jako twój przyjaciel, zadam to pytanie tylko raz, jeśli nie będziesz chciał mi odpowiedzieć. Co muszę zrobić, żebyś przestał przede mną udawać, że wszystko jest w porządku? — patrzę na ciebie, widzę, nie odwracam wzroku. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Valerio kocha życie. Kocha siebie. Kocha Bena. Kocha puste kobiety — sprzeciw odrzucony, puste są po to, żeby je wypełnić. Valerio kocha zatłoczone kluby i muzykę; kocha, kiedy po knykciach ścieka krew, po obojczyku pot, po ustach wino, po ostro zarysowanej linii szczęki — spojrzenia. Ti amo; krzyczał do Bena na sekundę przed skokiem do basenu z dachu przybudówki — ti amo, śmiech i słowa mieszały się z solą morską, kiedy Maxim wyławiał go z wody; Valerio zapomniał, że nie potrafi pływać. Ti amo, Barnaby pod jego ramieniem wtrącał tylko wyznanie miłości — z resztą zwrotek na karaoke Paganini musiał radzić sobie sam. Był siedemdziesiąty siódmy, Umberto Tozzi wydał piosenkę, która krzyczała Valerio, każdy z nich wydawał się niepokonany. Osiem lat później jeden nie żyje, drugi ze śmiercią zabawia się każdego tygodnia, trzeci jest martwy w środku, czwarty chce być nieśmiertelny. — To nie biznes mafii. Jestem prywatnym inwestorem, no? — prywatny znaczy papiery będą czyste jak to, co noszę w portfelu. Inwestor oznacza mam gotówkę i lubię robić pranie. W otulonym kokonem obłędu umyśle przeskakują iskierki geniuszu; Valerio nie uznaje ziemi niczyjej, neutralny grunt nie istnieje. Albo obłęd, albo geniusz. Nic pomiędzy. — Mam pieniążki, biznesplan i prawnika, który żółtym pisakiem podkreśli, gdzie powinienem się podpisać — dłoń (z obrączką) na ramieniu, kolejna blizna do kolekcji, uśmiech przez ból. W oczach Benjamina rozsiada się pani powaga; to taka mała kurewka, której wizyty nasiliły się odkąd lokal opuściła pani kokaina — Valerio nie lubi tej pierwszej (c'est bizarre, zawyrokowałaby maman; w jego myślach pani powaga ma twarz Audrey) i tęskni za drugą. Dlatego ta druga dostała od niego prywatne, pozłacane zaproszenie — tej pierwszej przez bramkę nie przepuszcza ochrona. Pomogę ci, jeśli będziesz tego chciał; obietnice Benito smakują sycylijskimi pomarańczami. Słodki sok rozbryzguje się po języku — Paganini zlizuje go koniuszkiem języka z kącika ust i napotyka pustkę; to nic, non c'è niente, za dwa momenty ten niebyt wypełni szampan. Teraz pomogę ci, jeśli będziesz tego chciał wystrzeliwuje ramiona Valerio w powietrze — w górę, do nieba, jakby próbował złapać Gabriela za chuja i zapytać, czemu nosi pod tuniką skurczoną mazzafegato. — E fa di tutto per me! — to nie słowa — to okrzyk, na który obracają się głowy nieistotnych kukiełek, chłopków—roztropków i dziewczynek—landrynek; te drugie smakują dobrze, ale tylko przez chwilę. Valerio szybko się nudzi — rozgryza je między zębami, a później wypluwa. Pod podeszwami chrupią przyjemniej niż między zębami. W Bena też się wgryzł; całe lata temu, w szkole, całym sobą. Ślad po zębach nie wyblaknie nigdy — Paganini zbyt często go odświeża; słowa, które ranią i kłótnie, przez które krwawią, wszystkie dlaczego nie wepchniesz w dupę sopla lodu? Tańszy od Audrey, a przyjemność ta sama, które utrwalają bliznę. Dziś też są zęby — w uśmiechu, który rozbłyskuje znad kieliszka i rozlega się przez wieczność wspomnień. Echo tej nocy będzie do nich wracać; muszą zapamiętać każdy moment, przynajmniej dopóki mózgu nie mąci chemia, spojrzenia alkohol, a języków bezimienne kobiety Bostonu. — Ben, Ben, Benito — noga nie zamiera w bezruchu — taniec włoskiej skóry buta trwa dalej, muzyka tętni nad ich głowami, światła zmieniają rytm, Verity miga w takt zieleni, różu i fioletu. — Che posso dire — co mogę powiedzieć? Jeszcze nie wie; słowa gniją w nim jedno po drugim, pocięte na ćwiartki kawałki prawdy rozkładają się w zalewającym usta szampanie. Valerio opróżnia kieliszek i tu kończy się opieka — szkło toczy się po posadce, już wilgotnej, trochę lepkiej, skazanej na włoską nonszalancję i prawniczą obojętność. Milczenie nie jest ciszą; Do you wanna funk? wprawia świat w drżenie i rezonuje pod skórą. Ktoś pozbawił gesty Paganiniego zwyczajowego chaosu; wyłowiony z tylnej kieszeni portfel jest gruby — Ben, porównamy, żebym znów mógł przegrać? — ale to nie po dolary sięga Valerio. Fiolka nie jest duża, ma za to śnieżek w środku; magia w proszku kołysze się między palcami. — Prawda za kreskę — do you wanna funk? śpiewa Patrick Cowley i pyta spojrzenie Paganiniego. Wszystko dzieje się tak, jak lubi Williamson — szybko; Valerio sięga po laminowaną listę drinków i usypuje na niej pasy startowe. Lewy, prawy, oba poprawione kartą; noc z Benem? Bezcenna. Za wszystko inne zapłacisz kartą Mastercard. — Jest biała — jak kobiety, które lubią — i prosta — jak oni, ale też nie do końca — i byłoby miło — chcesz, żeby było miło, Ben? — gdybyś dołączył. Z portfela Paganini wyławia ostatni element — zielony banknot szeleści, kiedy Valerio zwija go w wąski tunel prowadzący do przygody. — Dwudziestka — niestety nominał, nie dziewczyna. — Nie brzydź się, banknot jak banknot. Takim nominałem Audrey Verity nie wypchałaby nawet wkładki. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Frank Sinatra śpiewał ładniej o miłości. To nie tak, że makaroniarskie przeboje i ballady były Benjaminowi obce — przebywając w towarzystwie Valerio przez (ile to już?) dwadzieścia lat musiał przyznać, że nawet przyuczył się kilku zwrotów. W wolnym tłumaczeniu: Ragazza w znaczyło dziwka; no to tak — z tym akurat trudno było się nie zgodzić nawet w angielskim (Benjamin wyznawał tę samą maksymę); uśmiech Paganiniego znaczył ekstazę. Uśmiech Paganiniego znaczył przekleństwo, które wniknęło do jego życia i za nic nie chciało puścić. Uzależnił się od jego głosu, od zabawy, którą dostarczał. Uzależnił się od niego tak jak niegdyś od kokainy. Każdy nałóg dało się rzucić. — Nic nie jest prywatne — uśmiechnął się jakby enigmatycznie, nim towarzysz tego wieczora przeszedł dalej z rozważaniami. — Valerio, dla ciebie użyję nawet czerwonego pisaka, żeby dobrze kojarzył ci się ze stringami Collingwood. Paganini — wyjątkowo utalentowany skrzypek. Benjamin lubił filharmonię, a w Bostonie zachwycająco grali La Campanella, Op.7. Sam fakt, że w przyjacielu płynęła krew, bądź co bądź, znamienitych przodków, zdawał się przyćmiony przez fakt, że nie z muzyki, a z krwi żyła jego rodzina. Niccolò grał na skrzypcach, Valerio grał na nerwach idiotów i skąpych w myślach tandeciarzy, na cienkiej strunie cierpliwości Williamsona, gdy następne afery z jego udziałem były zakopywane głęboko pod ziemią (trup rozkłada się wolniej niż nogi kelnerek) i na emocjach. Plan był dobry. Stwierdził to już dawno, gdy uznał, że Saint Fall przydadzą się kurwy na godziny, a kolejny biznesowy klient pod przykrywką niekiczowatego klubu muzycznego, będzie estetycznie wyglądał w brudnym portfolio orędownika samego diabła. Lucyfer był w oczach chrześcijan ucieleśnieniem zła. Valerio niczym szlachetny altruista charytatywnie przejął jego rolę w oddającym mu modły społeczeństwie. Nie pytał „co będę z tego miał?”, bo to nie miało żadnego znaczenia. Włoska przenośnia broni nuklearnej z opóźnionym zapłonem już dawno spłaciła swój kredyt w którymkolwiek słowie i akcie. Stał się przyjacielem przed laty. Pamiętasz? Tamten chłopak naprawdę tego nie przeżył, zawsze będzie mu wdzięczny. Mogliby wypić jego zdrowie, nigdy się już nie spotkają. Królestwo niebieskie jest zimniejsze niż Piekło. Znów uśmiech Verity'ego rozbrzmiał w rytmie elektronicznej muzyki huczącej tak, że szklanka na stoliku lekko zadrgała. To nic, mogła nawet rozlać się cała, któraś z kelnerek na kolanach uprzątnie zrobiony przez dwójkę syf, a jak będą mieli dobry nastrój, a Valerio uzna, że przyda się rozrywka, to tłuczone szkło dziewczyna zliże językiem. Pełnomocnik klienta nie mógł zeznawać przeciwko niemu. Benjamin był czysty jak łza, jak jedwabna alabastrowa koszula, jak jego skóra, gdy opalenizna przyjaciela odznaczała się nieznacznie na tle różowo-fioletowych świateł. Do twarzy mu w rumieńcu, bo wypieki oznaczają preludium wieczoru. Pod koniec mogli być trupio bladzi od potu albo czerwoni krwi ściekającej ze skroni, jeśli kluczyki do Rolls-Royce'a nie zostaną w tylnej kieszeni. Ben widział, jak ramiona szybują mu w górę, a to skwitował szerokim uśmiechem przez zaciśnięte zęby. Czy szczękościsk pojawił się dlatego, że bał się, że przez gardło wpełznie mu do środka duszy (jakiej duszy?) przebrzmiała kochanka z imieniem zaczynającym się na k-, a kończącym na -okaina? Być może. Były tematy błahe, tematy biznesowe, tematy banalne i tematy ważne tak bardzo, że wytężał cały słuch, aby melodia panosząca się w tle nie przeszkodziła w zrozumieniu Paganiniego. Choćby miał czytać z ruchu warg, to zrozumie, co w nim siedzi. Włosi nie poddają się łatwo, a ledwie postradana iskra w oku (która zmieniła się notabene we wściekłą, albo nieprzewidywalną; nieprzewidywalność była zabawna), plotła, że to, co zamierza wyrzucić z siebie jej posiadacz, miało znaczenie na każdej z płaszczyzn tej przyjaźni. Mężczyźni nie rozmawiają o uczuciach. Nikt nie będzie tu prawił o pękniętym sercu, o utraconej kochance, o bólu po śmierci psa. Valerio nie poddaje się nigdy, Valerio jest niezniszczalny, a o jego zbroję i równo ułożony krawat dba Verity, poprawiając go tak jak wtedy na akademii z okazji ukończenia liceum. Valerio nie potrafi kłamać, o kłamstwa dba Verity. VV jak krzywe cycki japońskiej dziwki. — Wiesz, że nie rozumiem — mówi donośnie, nie marszcząc czoła. Na pewno wie, ale włoski jest dla niego zbyt naturalny, bo lepiej wybrzmiewa z psyche. Tak, Valerio ma duszę. Potrafi ją pokroić jak tort, poćwiartować jak tamtego chłopaczka. Muzyka jest głośna, a słowa bezdźwięczne, gdy do dwójki dosiada się On. Benjamin drugi prawdziwy, ten sam, którego Benjamin drugi (trzeci? To dobra analogia, trzeci też jest martwy) próbował wypchnąć siłą ze swojej sylwetki. To ten, który w lustrach się przegląda, wspominając rok 77. I 78. I 79. Wszystko skończyło się razem z pięścią Williamsona na ładnym i ogolonym policzku adwokata. Teraz Ben drugi autentyczny śmieje się z kanapy obok, ogląda jak równo usypana kreska na karcie drinków prowadzi od Old Fashioned prosto do Rusty Nail (tylko 9 dolarów). Dźwięk okiełznał tę chwilę i tylko on stukotał w uszach, bo wyrazy nie miały już znaczenia. Elektroniczne bicie Patricka Cowleya w Do you wanna funk? nie było w stanie zapanować nad temperamentem sycylijskim, bo Valerio zbudowany był z kremowego waniliowego sosu, z cytryn i nduja piccante. Prawda za kreskę, a w gardle ścisk. Prawda za kreskę, a język ma suchy. Prawda za kreskę, a czemu nie? Benjamin drugi prawdziwy poklepał po ramionach obydwoje, Benjamin trzeci martwy i Benjamin drugi kłamliwy wzrokiem ułożyli trójkąt. Ten jeździł od twarzy przyjaciela, do usypanej linii i dwudziestodolarowego banknotu. Przecież wiedział, że to już przeszłość. — Nawet małpy lubią się naćpać — mówił, gdy Verity zadeklarował trzeźwość umysłu od narkotycznej kochanki. — Małpy szczają na siebie, żeby być bardziej atrakcyjne. Nie rozejrzał się, bo nawet jeśli ktoś widział, to nie widział. What will it cost me (baby)? What will you make me pay? — Wszystko. Odda za ten moment wszystko, o co starał się przez 5 lat. Już nie chodzi o to, co może powiedzieć Valerio, już nie chodzi o to, co może się zdarzyć. Słodki zapach bezwonnego proszku rozpieprzył zatoki, szczęka poruszyła się, wspominając o konsekwencjach. — Nie brzydzę się dwudziestkami ani pięćdziesiątkami — nadmienił, odbierając upartymi dłońmi kartę drinków i zwiniętą w perfekcyjny rulon rurkę. Przyjaciel miał gibkie palce, pamiętał, jak robił nimi cuda, pamiętał sok tryskający z pizdy kurwy z Yale, która poznała smak życia po raz pierwszy w wieku 19 lat. Gardło ściskało się i rozkurczało w nigdy niewypuszczonym krzyku, a obraz zapłakanych oczu Audrey, gdy był bliski uderzenia jej, wyrył się w pamięci, gdy do nosa przyłożył pieniądz. Chwilę jeszcze milczał. — To mnie rozpierdoli, Valerio. Jestem czysty od pięciu lat — mówił człowiek słaby, którego ten moment miał zrujnować. Jeden wdech nosem, przytkana dziurka — pół kreski. Druga — estetyka była ważna — drugie pół. Przymknął oczy, gdy nos zabolał. — Teraz prawda — przełknął jeszcze ślinę. — Do you wanna funk? — Z tobą zawsze. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
TW: o rasizmie, seksizmie i akcie samookaleczenia w czasie rzeczywistym słów kilka Nie ma nałogów, są tylko urozmaicenia. Szklanka przy ustach to alkohol, ale alkohol to nie nałóg — to ognista woda, zapytajcie jakiegokolwiek rdzennego Amerykanina, o ile nie leży obsrany pod namiotem przez zwykłą bakterię e—coli czy innej piña colady. Kobiety to nie nałóg — to inwestycja, która się zwraca. Ta jedna Valerio nie wyszła. — Benito, odpuść — nic nie jest prywatne, zwłaszcza cipa Gill Collingwood. — Jej stringi to obiekt muzealny. Brytolem jesteś, żeby kraść artefakty? Starość to smutna przypadłość; dosięga wszystkie kobiety w antycznym wieku lat dwudziestu ośmiu i pół. Później tylko artretyzm i problemy ze wzrokiem, nocne cuchnące desperacją i wieczory o smaku xanaxu — Valerio to dobry właściciel, już szuka dla pani Virginii domu spokojnej starości. Nie kwalifikowała się nawet do zacnego grona matron, w które już nie włoży się syna; a skoro o tym mowa— — Ascolta, lo so. Kolejny toast za płomienną pięćdziesiątkę — oddech zostawia na szkle cienki obłoczek pary; jest siwy jak cipa staruszki, tylko smakuje lepiej — Ben coś o tym wie. — Matkę Williamsona. Kiedyś, w liceum — kiedy A. Williamson, imię zakazane w towarzystwie — był na misji Cała reszta była pamięciówką. W tej samej pamięci na pocztówki z ponad dwóch dekad — szkolnych korytarzy i letnich wojaży, wieczorów kawalerskich i rozdziewiczeń panieńskich. Ma wniebowstąpienia i piekłozejścia, potłuczone butelki i rozsypane zioło; ma katalog kobiet, których imion nie pamięta i przyjaciół, których liczy na palcach jednej dłoni. Niepisana zasada — ten środkowy to Valerio — będzie żyć wiecznie. Tylko Benito szkoda; Benito umarł pięć lat temu. Dziś siedzi z nim pan Benjamin. Ma twarz Benito, uśmiech Benito, oczy Benito i obrys kutasa Benito w wygodnym rozkroku kanapy, ale poza tym? Trup. Małżeństwa tak mają; wpychają cyrograf podpisany przez obie strony układu aż po wątrobę i potem obserwują, jak dławisz się własną miłością. Benito martwy ma jednak szczęście — a imię jego Valerio; tej nocy Paganini dokonuje rytuału wskrzeszenia — po prostu używa innego prochu. — No, Ben — to mnie rozpierdoli, Valerio, mówi Verity; Paganini tylko uśmiecha się szerzej. Ten scenariusz opracował w głowie dawno, dawno temu. — To cię spotęguje. Jak znak mnożenia, dwie kreski w kształcie iks. Prawda jest taka, że Ben to rozpierdolenie; od pięciu lat Valerio podnosi rozpadające się kończyny. Coś niedobrego stało się z chłopcem z głową pełną snów i ustami kipiącymi od prawd, które nazywali prawdą niezawisłą (w przeciwieństwie do sądów); żona, dzieci, barbeque, puszczanie latawców za dnia zamiast puszczania się nocami. Nie bądź zazdrosny, Valerio, mówili; czas dorosnąć, Paganini, mówili. Chcę zawrócić czas, mówi Ben teraz i po raz pierwszy w życiu nie używa słów — jego oczy to kałuże, a Valerio wskakuje w nie na główkę. Mówi więc to cię spotęguje, chociaż ma na myśli: Naprawi, nie wiesz? Stworzy od nowa, nie widzisz? Przytuli, kiedy będzie źle, nie rozumiesz? Pocałuje, kiedy będzie samotnie, nie domyślasz się? Rozpali, kiedy będzie zimno; z Audrey u boku zawsze jest zimno, no? — Będziesz niepokonany — piękne słowa na sekundę przed podążeniem białym szlakiem zwycięstwa. My będziemy niepokonani — liczba mnoga określona, zawsze razem, nigdy osobno, bliźniaki syjamskie sklejone zakrzepłą krwią. Nie trzeba jej z sobą dzielić; wystarczy jakąś wspólnie przelać. Do you wanna funk? krzywy uśmiech nad tacką to karaoke pozbawione słów. Z tobą zawsze. Zachłanne dziurki — te Paganini lubi i docenia — pochłaniają biały pyłek; lewe nozdrze, prawe nozdrze, ręka, noga, mózg na ścianie i słowa, które brzmią czule; czułością wypełnione są szklanki, gesty i spojrzenie. — Przepłucz, amore — koniak dla klasycznego przystojniaka — vesper martini dla nieklasycznego spaghetti alla cocaina. Ben ma sekundę na łyczek i całą wieczność na przetrawienie tego, co do powiedzenia ma Valerio. A więc — od początku, który jest końcem. — Ja chyba umarłem, Ben. Tego tonu używa do teraz połknij albo bez parmezanu, grazie. To głos z dna szerokiej piersi, gdzie w pustce rozciągnięto sznurki na pranie — na każdym z nich powiewa wylinka każdego zamordowanego tymi dłońmi (moimi dłońmi) robala; już nie człowieka — zezwierzęcić się łatwo, do ludzkości wrócić nie sposób. To głos, który nie rdzewieje; tym głosem w ryj śmierci się śmieje. — Nie żyję od dwudziestego szóstego lutego, a ty ćpasz z trupem. Dai, è divertentissima; rozcięcie na ustach Valerio to szrama — już nie krwawi, krew się wylała, został tylko pusty worek. Paganini wymiata z niego zagubione krople prawdy; Ben, byłem w tunelach, nie wierz to, co pisze Piekielnik zmieszało się z kolejnym łykiem drinka. Kreska za prawdę; słowo Valerio ma wartość inwestycyjną. Benito, była ze mną Annika i gdyby nie ona— te słowa nie przeciskają się przez gardło wcale. Piosenka podlega rewolucji, przyznanie do słabości nie zostanie zrewolucjonizowane nigdy — rozświetlone błyskiem powietrze pulsuje w rytm Hungry Like the Wolf i usta Valerio wypełnia ślina. Mouth is alive with juices like wine, ale to nie nim chciałby wypełnić zęby. Niewiele pamiętam. Tylko szepty; później krzyki— krew w żyłach już nie płynie; galop rozpoczyna się w piersi i zalewa umysł, w którym coraz trudniej o wspomnienia. Coś próbowało mnie udusić, wyobrażasz sobie? Mnie? Nie śpi od dwóch tygodni; rozszczepił się przypadkiem, w połowie talerza pierdolonego gnocchi. Umarł i nikt mu nie wierzy; Valerio Paganini nie jest prawdziwy — albo to świat dookoła jest fatamorganą z mgły i szeptów, a on to najprawdziwsza rzecz, która oddychała skażonym powietrzem. — Chcesz prawdy? — but o posadzkę, takt—takt, rytm, ruszać się, dość siedzenia. Chaos gestów, chaos myśli, chaos, z tego powstał świat, no? Dłoń obraca pustą szklankę w dłoniach; po vesper martini ma wilgotne gardło i za mało alkoholu w krwi. I wtedy z jego ust — tych unurzanych w grzechu ust — wyrywa się krótki śmiech. Ben chce prawdy, więc Ben dostanie prawdę — trzy proste kroki. Uno. Trzask rozbijanego o posadzkę szkła zlewa się z muzyką, muzyka z głosem, który przekrzykuje refren. Wszyscy są wilkami i wszyscy są głodni. — To jest prawda. Ja— Due. Długi odłamek, cienki i ostry — Valerio zna się na szlachtowaniu — w prawej dłoni; lewą wyciąga w stronę Bena, a spojrzenie mówi patrz. Patrz uważnie, punkt programu. — Ja nie jestem prawdziwy. Tre. Szkło dotyka wewnętrznej stroni dłoni i zanurza się w skórze — a potem Paganini wykonuje ten krótki, czysty ruch; w komiksie brzmiałby ciach. W klubie brzmi do do do do do do do dodo dododo dodo — Duran Duran dostarcza im nieśmiertelnego przekazu i efektów dźwiękowych. Ból to eksplozja pod czaszką, ale Valerio nie potrafi się krzywić — potrafi się za to śmiać jak mało kto. Ten śmiech wprawia ciało w ruch — razem z ciałem porusza się rozprostowana dłoń; z rozprostowanej dłoni płynie coś czerwonego, gęstego, rozcieńczonego, coś, co byłoby krwią, gdyby— — Zobacz tylko, Ben. To nie jest prawdziwe — zaszlachtowana dłoń tańczy w powietrzu w rytm muzyki, czerwona maź (nie krew; krew byłaby prawdziwa, a to — czymkolwiek jest — to nieprawda; to żart) chlapie po stoliku jak farba po szerokim geście pijanego malarza. Nie zmienia się tylko jedno; zachwyt. Ten dźwięk, który wylewa się z gardła Paganiniego, to chyba śmiech; tak głośny, że kanapa pod nimi zaczyna się trząść (ze strachu?). — Che divertente, no?! Jest; jest bardzo zabawnie. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: kobiety są głupiutkie, a chłopaki wcale nie; krew dużo krwi i samookaleczanie — Znajdę nową — zaczął. — Asystentkę, sekretarkę, zwał jak zwał. Chcę mieć rano kawę, a nie partnera do dialogu. Jej największa zaleta przeterminowała się już jakiś czas temu, byłem zbyt leniwy... — nie pytał o pozwolenie, komunikował przecież fakt, ale Valerio musiał zdawać sobie sprawę, że wystarczy słowo (które ciałem się stało), żeby dla jego pustej satysfakcji zatrzymać Collingwood na swoim miejscu. Być może chodziło o ten złamany w pół wieszak na ubrania albo o potłuczoną filiżankę. Znał go przecież na wylot. — Jeśli jakaś z twoich suk ma nawet śladowe wykształcenie prawnicze albo więcej niż pół mózgu, to możesz dać mi jej personalia — uśmiech wart milion baksów, przysługa za przysługę. Valerio lubił wręczać prezenty, a najlepszym z nich była wielkoduszność jego egzystencji. — Tamta... Jak ona miała na imię? — Paganini nigdy nie powiedział. Nie miało to znaczenia. — Ta, o której mówiłeś u van der Deckena. Chcę ją poznać. Ogłaszał, niepewien czy mężczyzna w ogóle pamięta tamten moment. To też nie miało znaczenia, bo liczyły się dwie sprawy. Sprawa pierwsza: Benjamin drugi żyje. Sprawa druga: Ale ledwo... Wszelkie przyzwoite chwile, momenty pragnień i fantazje, rozpusty, adrenaliny, emocje — wszystko zamieniło się w kamień. Młot próbował dostać się do jego środka, ale kto raz próbował, ten wiedział, że konieczna do tego siła przerastała ludzkie możliwości. Przerastała zdolności człowieka, który od patrzenia się dokumenty wyjaławiał sobie oczy i przygryzał policzki od wewnątrz. Nerwowe chwile dławione były alkoholem, inne porcjami z białego bufetu, lecz teraz — od wtedy, gdy, no pamiętasz przecież, umarł — fontanna czekolady była tylko fontanną pachnącego gówna. Ktoś potem ładował je w kolorowe papierki. Ktoś jadł ze smakiem. Benjamin Verity pełen był gówna, syfu gromadzącego się tam od lat, niewykrzyczanych doznań, zakneblowanych lęków i bezdźwięcznych sprzeciwów. Wymalowany jak na scenę, wkraczał w drewniane sądy, a potem język przyklejał się do podniebienia, bo od napuszonej mowy zdążył już wyschnąć. Przełomowych momentów było kilka: puszczenie się Heleny, śmierć Maxima, śmierć tamtego chłopaka, puszczenie się Audrey (zwane też ślubem), śmierć Benjamina (tym razem trzeciego). Boston pełen był za to wyrzeczeń, gdy przejeżdżając dwa tygodnie temu obok Disco 88, gnał do domu na ciepłą kolacyjkę w gronie najbliższych. Dzisiaj kolację zjedli w trasie, jutro nie zjedzą jej wcale. A na śniadanie będzie cannoli. — Mmm... — mruknął, wznosząc toast, który wypił ze smakiem. — Niespełnione marzenie. Matka Williamsona w białej bieliźnie, matka Williamsona w bordowej bieliźnie, matka Williamsona bez bielizny. Na dobrą sprawę każda perspektywa odpowiadała nastoletnim pragnieniom, gdy pani z domu van der Decken, która młodość spędziła, wachlując się na plaży, w czasie gdy analizowała równomierność opalenia pośladków, patrzyła na nich z litością. Matka Williamsona w jedwabnym szlafroku, matka Williamsona w konfiguracji ona + mąż — wizja obrzydła, alkohol dalej smakował. Byli do siebie podobni. Być może Barnaby nie chciałby wyruchać własnej matki, Johan i Maxim ciotki, ale Valerio i Benjamin nie mieli oporów. Valerio to przekleństwo, Valerio to fortuna. Przyjaźni nie wycenia się w sztabkach złota, nigdy nie zaglądał do jego portfela, usługi szacowali z asystą uścisków dłoni. Valerio to chaos, którego potrzebował, aby jeszcze cokolwiek czuć. Dopieszczony garnitur, skrojony na miarę, to kolczuga, która nie jest w stanie chronić Verity'ego przed przekleństwem. Biała koszula — w kolorze kokainy — ochrania przed fortuną. Pentakl nie ciążył na piersi, plik dolarów tak. Planował je wydać. Kreska zagościła w nosie, rozsypała się po organizmie. Jucha zamieniła się w pył. Proszek. Biały puder, który pod naporem narkotyku oszpecił wnętrze adwokata. Pełny pychy pomyślał — lustereczko, powiedz przecie, kto jest najcudowniejszy w świecie? Kiedyś wciągali z lustra, ale zasada była taka: otwarte oczy i nie zamykasz ich, dopóki nie rozpierdoli ci mózgu. Centymetr, dwa, trzy, ktoś położył na tafli kutasa, odmierzając długość sypanej obok linii. Ktoś się zrzygał. Ktoś mówił, jesteśmy niepokonani. Ktoś przytaknął. Ktoś nie. Ben przytakiwał Valerio tylko w myślach, nie słysząc tych należących do przyjaciela. Naprawi. Stworzy. Przytuli. Pocałuje. Rozpali. Mantra. Zepsuje. Zrujnuje. Odrzuci. Zimno już było. Z kokainą zawsze było tak samo — w pierwszej kolejności nie czuł nic. Najpierw był tylko ból w zatoce, potem w drugiej, bo estetyka chwili musiała być trafna, a potem wrażenie się potęgowało. Przejściowa złość, bo czemu nic nie czuję? mijała po sekundzie. Wystarczyło paręnaście minut, może mniej, może więcej, aby płatki śniegu wywołały efekt. Od tej pory mógł pić, ile chciał, od tej pory był Bogiem. Boga nie ma. Widział go w lustrze. Widział go przed sobą, gdy nim Valerio zaczął opowiadać historię. Butelka koniaku, whisky, kolejnego szampana i czy to piwo? (Wypierdalaj z tym — rzucił do kelnerki) wylądowały na stole. Swoją szklankę skończył w momencie, gdy słowo „umarłem” wypełniło głuchą na muzykę przestrzeń. Ta dudniła tak, że wibrowało gardło. Słowa miały głębszą moc. Nie zachłysnął się, nie zakrztusił. — O czym ty mówisz? — padło jedno pytanie wsparte skrzywieniem sugerującym, że Paganini nie jest jeszcze na tyle schlany, żeby pierdolić takie bzdury. Bzdury, które były śmieszne tylko przez pierwsze dwie sekundy. Dwie sekundy, w których wydawało się, że to denny żart, że to jakaś włoska forma spontanicznej sztuki, performansu artystycznego. Może ktoś obok zamontował kamery? Dwie sekundy, w których trakcie chciał roześmiać się, poklepać go po ramieniu i powiedzieć, by rozejrzeli się za towarzystwem, które będzie efektownie wyglądać na kanapach (nie musiały się odzywać) i jednym chłopaczkiem, któremu wypiorą dla zabawy mózg. Potem zastanawiał się już tylko, czy to sen. Jeśli Valerio został wskrzeszeńcem — a przez moment Benjamin miał taką myśl — to właśnie zachciało mu się rzygać. Odór żywego trupa zwizualizował się w formie czarnych jak śmierć nitek i zgniłej krwi pod opaloną skórą. Przełknął ślinę — ta nie smakowała już alkoholem, a odrazą. Zmarszczył brwi, próbując nie dać po sobie poznać, że jego głowa napełniona była najgorszym. Annika żyje. Annika żyje to metafora pospiesznej analizy i wydobycia z głowy pozostałości z zajęć w szkółce na temat żywych trupów i martwych ludzi. Jeśli Valerio umarł, a Annika widziała jego śmierć, to Annika nie zachowywałaby się w ten sposób. Annika była na placu, gdy Ronald Williamson wmawiał połowie debili w tym mieście, że jest najlepszym wyborem i jego celem wcale nie jest władza absolutna i kolejne pieniądze (jakby Williamsonowie mieli ich mało). Annika żyje, więc Valerio żyje. Gdyby Annika żyła, a Valerio nie żył, to Annika napomknęłaby cokolwiek. Annika widziała Valerio na placu w Deadberry. Annika nie umarła. Valerio nie umarł. Wnioski przerzucały się same, gdy zorientował się, że historia się nie skończyła. Słuchał jej uważnie, ale wysoki dźwięk rezonujący w uszach przeszkadzał w konsekwentnym pojmowaniu świata. Nie było w tym logiki. Był trzask. Benjamin patrzył. Wzrok spoczął na długim kawałku szkła. Był chwyt. Benjamin patrzył. Ramię odruchowo odskoczyło w górę na milimetr, jakby chciał go powstrzymać. Była- — Kurwa! — wyrwało się z młodej piersi, perfekcyjnie w momencie, w którym The Wild Boys (czy to noc Duran Duran?) rozbrzmiało z głośników w pobliżu. Krew na kolanie wsiąkała w materiał spodni. Krew wsiąkała w koszulę — śnieżna biel to tylko świadectwo przeszłości. Ostatnia kropla znalazła się na powiece Verity'ego, wisząc na rzęsie. Przetarł ją rękawem, nim oko zaszło czerwienią, nim obraz malowany przez Valerio jak na szklanym płótnie stołu, nie zajął całego wzroku. Krew na brwi, krew na podłodze. Na studiach prawniczych nikt nie uczył co robić w takiej sytuacji. Harvard nie przygotowywał nikogo na obcowanie z Paganinim. Harvard polecał dzwonić na psy. — Valerio, co ty odp- — Benjamin Verity traci słowa, zarejestrujcie ten widok, postronni gapie. Benjamin Verity traci kontrolę. Jako drugi. — Weź to czymś- Nie wiem. Ściśnij — resztka rozumu to zdejmowana prędko marynarka, która po dzisiejszej nocy będzie do wyjebania. Jej rękaw wylądował na dłoni przyjaciela, natomiast jedyny rozsądny, jedyny sprawiedliwy spajał nią krew, jakby próbując odsączyć jej część, na tyle, o ile posiadacz owej dłoni pozwoli. Valerio, nie miej HIV-a, bardzo proszę. W butonierce nie miał poszetki. — Zanim zaczniemy się ciąć: ta krew jest prawdziwa i właśnie rozharatałeś sobie rękę. Nie czujesz? Przecież to musiała być tylko jakaś iluzja. Znasz się na iluzji. Ból jest fałszywy, ból nie jest przyjemny. Wild boys never lose it. Wild boys never chose this way. Wild boys never close your eyes. Wild boys always shine. — Jakiś rytuał albo coś podobnego? To tamto uczucie nie było autentyczne, to jest- — nie miał o tym bladego pojęcia. — Udowodnię ci — adwokat myśli pięć kroków w przód. Benjamin myślał teraz co najwyżej minutę do przodu. — Udowodnię ci, że to wszystko jest prawdziwe, a ty żyjesz — dwie minuty w przód. — Wciągnij kreskę i idziemy — trzy minuty w przód. Teraz pięć. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Biały puch, czerwone plamki, neonowy świat i złoty chłopiec. Ben, lat trzydzieści i trzy, szkoda byłoby, gdyby— — Która? — zmarszczka cieńsza od usypanej na tacce ścieżki — w ściągniętych nad nosem brwiach nie ma miejsca na brzydotę. — Ben, vaffanculo, to było z miesiąc temu. Z kim spotykał się wtedy? Jane, słodka i jasnowłosa? July, jak miesiąc, w którym stary wyruchał jej starą? Josephine, która zamiłowanie do długości zawdzięczała imieniu? Czy— — Zapytaj mnie, co jadłem w styczniu i opowiem ci z detalami. Zapytaj mnie, kogo jadłem dwa dni temu, a powiem— Dawka uzupełniająca alkoholu zalewa usta, psuje mózg, naprawia rzeczywistość. — Kurwa czy księżniczka, possałem jej guziczka — nastolatka czy matka, nawilżyłem jej kwiatka. — Znajdziesz kogoś. Zaproponowałbym własne siostry, ale, in verità, na formularzu w rubryczce "płeć*" wpisują "dziś rano". Wzbierający w piersi śmiech to kryształki, to ostre odłamki, to połamane kręgosłupy moralności i świadomość, że udają. Nic się nie zmieniło, może powiedzieć Ben na kanapie, ale Ben — chociaż kłamca z natury i obdarzenia — Valerio nie okłamuje nigdy. Wszystko się zmieniło, może odpowiedzieć Paganini tuż obok, ale Paganini — chociaż dramatyczny z włoskiego dziedzictwa i wyćwiczenia — przy Veritym próbuje sklecać słowa składnie. Po prostu szybko się tym nudzi. W oczach przyjaciela tęsknota przelewa się z kącika oczu do kącika oczu; to nie łzy, ale skroplona prawda świadomości. To wiedza, że coś w jego wspaniałym, cudownym, genialnym planie — stworzonym we wspaniałym, cudownym, genialnym umyśle wspaniałego, cudownego, genialnego człowieka — poszło nie tak. Valerio od początku wiedział, że tym czymś — przecież nie kimś, basta così, siamo seri — była Audrey. Da się żyć z soplem lodowym w dupie; tylko po co? Da się żyć, nie mając pewności, czy to prawda, czy sen; czy iluzja, czy rzeczywistość — tylko po co? — Dai, è strano — co zrobiłeś, Valerio? nie ma tu z nimi Williamsona, ale jego głos — emocjonalność żwirku dla kota — drapie w płat czołowy i cuchnie krwią. (Krwią? Cos'è successo?) Co zrobiłeś, Valerio? pyta Barnaby, a Paganini zastanawia się, od czego zacząć. Ben, to imię, słowo i mantra, Ben się wystraszył. Rzeczywistość to przelana krew — rozchlastana dłoń i krople czerwieni, i przystojna twarz Benjamina Secondo ze śladami samo—rzezi na powiece. Nie jest łatwo sprawić, żeby Verity zamilkł; Valerio ma swoje sposoby. — Prawdziwa? Jesteś pewien? Marynarka za ilość dolarów, o której maluczcy Sonk Road śnią, jedząc piąty dzień ten sam odsmażany ryż, próbuje uratować nieodratowalne. Ben nigdy nie przegrywa, Ben walczy do końca, Ben poświęca etos — jedyny rozsądny, jedyny sprawiedliwy — na ołtarzu obłędu. Wypuszczone z drugiej dłoni szkło rozbija się o posadzkę i tworzy mozaikę miałkich drobin barwy nieszlachetnej czerwieni; w Paganinim nie ma nic szlachetnego. Jest za to dużo szalonego — dłoń, zwolniona z żadnego ciężaru odłamka, wędruje do warg. Sprawdzam, mówią usta, chociaż te, dla odmiany, milczą — Valerio scałowuje krew z własnych palców i obserwuje napięte linie twarzy przyjaciela, zanurza się w jego spojrzeniu; ciao, Ben, widzisz? Sprawdzam. — Smakuje grzechem, więc zdecydowanie moja. Coś pobłyskuje na dolnej wardze i nawet w błyszczących neonach fioletu, różu i czerwieni nietrudno zgadnąć, czym dokładnie jest. — To nie była iluzja, Benito. To było, kurwa, prawdziwe. Prawdziwsze od tego— Krew na wardze, krew w marynarce, krew z krwi. Wild boys never chose this way; czyżby? — Tego zamku z piasku, w którym żyję, rucham, chlam i sram. Od dekady to samo — krótki śmiech, ochrypły śmiech, brzydki śmiech — wesołość wysiadła dwie stacje temu; przystanek końcowy nie oferuje biletów powrotnych. — Żyję, rucham, chlam, sram. Czasem wącham, ale— Dłoń pod materiałem marynarki zaciska się i poluźnia; zaciska, poluźnia. Za—ci—ska, poluźnia, aż— — Chcesz, żebym uwierzył? Krew smakuje grzechem i rdzą; alkohol smakuje zapomnieniem. Tylko kokaina ma smak wolności — jest biała, więc z definicji prawo stworzono dla niej. Jest poręczna — w wędrówce z kieszeni marynarki na srebrną tackę potrzebuje pomocy tylko jednej dłoni; tej nieowiniętej marynarką, tej niepokaleczonej. Jest zgrabna — Valerio usypuje niewielki kopczyk, karta nie—biblioteczna zamienia go w cztery ścieżki, w liczę parzystą wprost proporcjonalną do ilości czyhających na napełnienie dziurek. — Że to— Dwudziesta — banknot, nie dziewczyna; szkoda — znów wędruje do nosa. Cisza to sekundy; w ich trakcie znikają dwa pasy startowe. — To jest prawdziwe? Nic nie jest prawdziwe; ich życia, małżeństwo Bena, wolność Valerio — to wszystko to spektakl, a rozcięta dłoń to oskarżenie. On, Paganini, niniejszym oskarża — o to, że tak, oni, dobrze sytuowani, w komfortowej sytuacji, mogą sobie pleśnieć w tej banieczce wygód, ale bańka to więzienie, a oni mogą dokładnie tyle: pleśnieć. — Allora. Dla ciebie wszystko. Pięć kroków w przód, żadnego w tył; prowadź, Ben. Pokaż mu, gdzie kończy się kłamstwo, gdzie zaczyna prawda, czym smakuje rzeczywistość i co zrobić, żeby znów złapać ją za dupę. Prowadź, Ben; wiesz przecież, że Valerio Paganini nie cofa się przed niczym — zwłaszcza zagładą. * Valerio, wbrew obiegowej opinii, posługuje się angielskim, więc dowcip z płcią ma więcej sensu w dialogu anglojęczyznym. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Musisz ćwiczyć pamięć. Jak za kilka lat przed drzwiami pojawi się bezdomny szczeniak twierdzący, że jest twoim synem, a jego mamusia źle się czuje i potrzebuje alimentów, to zawęzimy poszukiwania do 20 kobiet — niemal zakrztusił się drinkiem, szczerze rozbawiony. — Wiesz, że Barnaby lubi takie zabawy. Kiedyś podejrzewałem, że w okładkach Playboya trzymał przygody Sherlocka Holmesa, ale chyba jednak walił do zdjęć Dinah Willis, a nie barwnych opisów doktora Watsona. A kto nie? Pierwsza miłość każdego z nich miała swoje miejsce albo w albumie rodzinnym przyjaciela, albo na okładce rozkładówki. Żaden bezdomny chłopiec nie znajdzie się pod drzwiami Valerio, bo musiałby liczyć się z — w najlepszym przypadku — kalectwem. Paganini nie ma skrupułów, skrupuły nie pasują do włoskich rys mieszanych z kroplą francuskiego sosu velouté. W oczach koloru czekolady venchi czai się zło. Gasną w nich czarne słońca, wschodzi czarny nów. W nowiu świecą się gwiazdy jak plamy na płótnie. Jak krew, która za minuty rozbryzgnie się po jedwabiu. Śmiechem triumfują nad muzyką, gdy rubaszne i rozkoszne żarciki, przerzucane nad tacą alkoholu, sprawiają wrażenie, jakby brzmiały tu od zawsze. Jakby nigdy nie ucichły na męskich ustach (tych drugich), które lata temu porzuciły sens życia razem z ciosem w nos. Życie jest piękne, a ja umieram. Zobacz, Valerio. Widzisz? Zmarszczki pod oczami przybierały formę pajęczyny, a ta pomiędzy brwiami prostego sznura, na którym mógłby się powiesić. — Jebać ją — dosłownie i w przenośni. Wypijemy za to. Za cokolwiek wypijmy. — Jak dobrze wiesz, że uwielbiam twoje siostry, tak wolałbym jednak kogoś... no — kto ma w głowie cokolwiek. — Mniej spokrewnionego — gówno prawda. Sióstr Valerio nie ruszyłby palcem, bo to rzecz święta (nieświęta). Nawet jeśli kusiło, nawet jeśli włoski temperament zamknięty w kobiecej sylwetce brzmiałby jak ucieleśnienie potrzeb. Destrukcja to namolna kochanka. Blizna i skaza na perfekcyjnej marmurowej figurze zatopionej w złocie, jakim ktoś oblał go przed laty i nakazał stać tak. Tkwić nieruchomo. Wokół niech mijają wiosny i zimy, a ty stój. Stoję jak k-. Jeśli dzisiaj by ich zabrakło, kto by zapłakał? Na chwilę zanurza się w tej myśli, pozwalając oczom pulsować z każdym strumieniem krwi, w której krąży biała jak skóra kokaina. Audrey nad grobem wylałaby morze łez, koniecznie w tej czarnej sukience aż do ziemi, tylko po to, by potem złożyć swoje ciało przy trumnie ukochanego. Córki utraciłyby sens życia. Przyjaciele czuliby pustkę gorszą niż to, co zostało po wszystkich tych, którzy zatonęli, zapodziali się, zdechli w ramionach puertorykańskiej kurwy po złotym strzale. Nie ruszył brwią, gdy Valerio wciąż mówił, zalewając twardą podłogę, którą ktoś specjalnie na ich przyjście szorował szczoteczkę do zębów, krwią. Zobacz Valerio, ja patrzę, jak umierasz. Jego śmierć byłaby tragedią, po której nawet Williamsonowie ogłosiliby żałobę narodową na rzecz bohatera. Ktoś postawiłby pomnik, a ktoś inny zdrapywał z niego ptasie gówno. Już to omówili, nikt by na niego nie szczał, a Benajmin uroniłby dwie łzy. Łzy pełne bólu, które oznaczałyby: Zobacz Valerio, umarłem przed tobą. Jaźń wróciła z uderzeniem basu gdzieś w tle i śmiechem tanich studentek, oblewających się szampanem z okazji nieistotnej. To tu rozgrywało się życie. Nie było już teraz ani wczoraj, gdy wypijał duszkiem kolejny kieliszek postawionego tam przed kelnerkę alkoholu. Whisky, koniak, bimber z Wallow — nieważne. — Wygląda jak Amarone della Valpolicella, więc musi być twoja. Rozmazana krew na ustach wyglądała tak, jakby przegryzł sobie język. Zastygła na wargach, nie ściekała niżej, zostawiła ślad łapczywości. Kolejny kieliszek to już tylko formalność. Kokaina ma swoje uderzenie, gdy feeria barw zaczyna wirować dookoła głowy, a czas staje się niespójny. Mają 7 lat drogi do Piekła. Na skróty 2 godziny. Pompa w jego organizmie nie nadąża za płynnymi ruchami dłoni. Pięść, plaskacz, pięść, plaskacz. Kap kap, kapie świat, kapie Amarone della Valpolicella, kapie krew. — Daj mi... — czas. Chwilę, 2 godziny. Nie wypowiedział tych słów, zagubiony w chwili. Valerio Paganini jest kompletnie pojebany. — Och Ben, przecież zawsze to wiedziałeś — głos Audrey odezwał się znikąd. Jej sylwetka przeczesująca włosy przyjaciela. — Ma taki potencjał... — Żyję, rucham, chlam, sram — powtórzył jak mantrę. — I co chcesz do tego dodać? Żonę? Dziecko? Drugą żonę? Tak właśnie to wygląda. Ruchasz, chlasz, srasz, wąchasz, napierdalasz, a potem palisz papierosa i idziesz spać. Rano wstajesz, palisz papierosa, napierdalasz, wąchasz, srasz, chlasz i ruchasz. Ale nie ty... Jesteś lepszy od nich. Twoje gówno jest warte więcej niż życie połowy Bostonu. Jesteś Paganini, nie pamiętasz? — taki potencjał, nie można go zmarnować. Nie oparł się już banknotowi, nawet gdyby była to jednodolarówka (Naprawdę jeszcze takie robią? Waszyngtonowi nie wstyd?. Na jedną dziurkę — przymknięcie oczu, zaciśnięcie zębów — na drugą. Marynarkę zostawił na kanapie, tam, gdzie zalała ją kałuża krwi Valerio. Nieistotna, w Piekle i tak jest ciepło. Kilka banknotów zostawił na stoliku. Nikt nie liczył czy 1000, czy 2000. Wystarczy na pokrycie szkód, wystarczy na milczenie. Do właściciela zadzwoni potem, rano. Właściciel zamknie mordę. Valerio nie umarł. — Dla mnie wszystko, więc skończ zaciskać i rozkurczać dłoń, bo stracisz w niej siłę, a jest mi potrzebna — zagrał na ostatnich strunach świadomości, wychodząc z Disco 88, jakby nigdy ich tam nie było. Bagażnik Rolls-Royca skrzypnął cicho, gdy rozpierdalał samochodową apteczkę w poszukiwaniu czegokolwiek, co zatamuje krwawienie. Pusto. Plasterek nie wystarczy. Ręka nadawała się do szycia, każdy sąd orzekłby to samo. Wyciągnął w końcu gazę, przykładając ją własnymi palcami do rany, tak aby odsączyć chociaż trochę krwi. Jasna tapicerka nie lubiła plam. — Chodź, jedziemy — sam przeszedł na miejsce kierowcy. Cztery drinki, cztery kreski, cztery kółka. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Musisz ćwiczyć pamięć. Dobry nastrój pryska, wszystko się psuje, drink smakuje szczynami, Valerio Paganini nic nie musi — pamięć to kapryśna stronza, ale Benito nie zrozumie. Nie wie — bo i skąd? — ile kosztuje przelot rozszczepieńca w jedną stronę. Ile molekuł gubi po drodze, ile myśli, ile emocji, ile kocha, lubi, szanuje, ile zdrowych zmysłów, ile chorych wyobrażeń, ile, ile, ile? Milczą usta, mówi gówno. Gówno w sercu, gówno w głowie, gówno w oczach — ciemne tęczówki przegryzają się przez zabłąkane świetliki reflektorów, wysysają z nich cały blask i nagle nie ma światła. Nie ma świata. Jest tylko krew na dłoni, na twarzy, na podłodze, na wspomnieniach i na kutasie pewnie też — ten widok lubi najbardziej; to znaczy, że mięso było świeże. Niektóre pierwsze miłości miały ściśle określone miejsce w albumie rodzinnym — kropka; niektóre pierwsze miłości ćwiczyły pamięć lepiej od kodeiny, odciskały piętno głębsze od kofeiny, wżerały się głębiej od kokainy. Pani Verity to gorąca bibliotekarka, pani Williamson to rybołów w garsonce, pani Paganini to kobieta z krwi, kości i francuskiego jadu — ile kobiet próbował zamienić w jej kopie? Ile z tych odbitek niszczył, kiedy po spełnieniu nadpływało zrozumienie — ale nigdy wstyd — że żadna z nich nie będzie godna lizać podeszw oryginałowi? Ile razy myślał Valerio, ty jesteś jakiś pojebany, żeby tak własną matkę— tylko po to, żeby spłukać posmak nieuchwytnego kieliszkiem Brunello di Montalcino. Benito ma swoją żonę i swoje córki, swoją małą rodzinkę i swoją szafeczkę na spodenki, które zakłada tylko na plażę i to jedynie, kiedy akurat pasują do kapelusika pani Verity. Valerio nie ma nic z tego zestawu dobrego (jesteś dobry, Ben? Che, mio caro?) chłopca — żony są cudze, córki też, małe rodzinki rozbija, kiedy nie oddaje im tatusia, a w Red Poppy szafeczka na spodenki mieści się obok szafeczki na odpady. Ma siebie — cenny nabytek — i piękną świadomość, że za dwa dni zaśnie w łóżku z kobietą, żeby w środku nocy zapytać czy się, kurwa, nie zasiedziała. Dziś oddaje kawałeczek tego siebie; wykrawa kawał steka z odpadków własnego ego i składa na szklanym ołtarzu, który ktoś (kto, no kto?) zachlapał krwią. Tej nocy jego okaleczenie to poświęcenie — czerwień to lak na pieczęci, krew to atrament, białe kreseczki to jedyne słuszne ścieżki. Benito podążą nimi posłusznie; Benito to adept. Benito musi żyć, nawet za cenę życia Valerio — więc niech Benito posłucha. — Zrobię coś, Ben — chyba o czymś rozmawiali — ćwicz pamięć, Paganini; a mogę na pamięciówce twojej siostry, Verity? — ale non è importante. Słowa buzują w nim jak podchodzące do gardła wymioty; albo je wypowie, albo wyrzyga. — Zrobię coś, co przerwie cykl. Koniec życia, ruchania, chlania i srania. Krew na dłoni; śliczna, czerwona, jego własna. Krew na twarzy Bena; może się nachylić i zlizać ją ze smakiem, i nikt nic, kurwa, nie powie, nie piśnie nawet kastrackim słówkiem, bo nikt poza nimi nie ma znaczenia. Krew na wspomnieniach; tę lubi najbardziej. — Czas na nowe. Lepsze. Na— Idą? Si. Chyba gdzieś idą; znika loża, niedopity drink (fuj), światła i studentki. Jedna ma mokrą sukienkę; na nią trysnęło najwięcej i wystarczy skręcić w lewo — ciao, mia cara — żeby tej nocy ociekała czymś jeszcze. — Mogę być wszędzie. Mogę wszystko wiedzieć. Mogę zniknąć, wiesz? Idą dalej? Si. Zmiana scenerii; bramkarz patrzy przeciągle, Valerio zaczyna się śmiać — ten śmiech pulsuje głęboko w brzuchu, wzbiera, pełznie przez przeponę i eksploduje, wydostając się na zewnątrz. Zajebać ci? pyta radośnie Valerio; chodź, odpowiada Benito. Va bene; z tobą wszędzie. — Teraz. Teraz usiądę na ziemi — pod butami widzi chodnik zamiast plam krwi na posadzce i to bawi go bardziej; ale to jest, kurwa, brzydkie miasto; ale to jest piękny mężczyzna — i zniknę, i nawet Benjamin Verity Secondo nie będzie mógł zrobić nic poza trwaniem u mojego boku, dopóki nie wrócę. Jeśli wrócę. Tak było, tak jest, tak będzie. Biel na wyciągniętej dłoni nasiąka czerwienią; Valerio nie patrzy na surrealistyczną sztukę, którą mógłby zatytułować poetycko — pakt krwi — albo tak od serca, ładnie — voglio scoparti con forza. Zamiast oczu ma wizjer; ten judaszek podstępny zwęża się do tylko jednego człowieka, do jednej twarzy. — Io e te. Ja i ty. W samochodzie, w Bostonie, w hotelu, w świecie brudniejszym od ich sumień. Io e te. obaj z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii