First topic message reminder : Ulica portowa Na wylanej asfaltem głównej ulicy Maywater roi się od małych restauracyjek zwłaszcza serwujących owoce morza i ryby, od sklepów wędkarskich i żeglarskich, a także kiosków z pamiątkami. W sezonie turystycznym można spotkać tu wycieczki i tłumy turystów, którzy po odwiedzeniu pobliskiej plaży, chętnie udają się na lokalny obiad. Poza sezonem ten region świeci pustkami, a większość z biznesów jest pozamykana na cztery spusty. Droga na plażę z głównej ulicy jest dość prosta, dlatego latem nie należy dziwić się osobom ubranym jedynie w strój kąpielowy, które przechadzają się po mieście w szybkiej drodze do sklepu. Rytuały w lokacji: Locus Fortitudinis [moc: 75] Aura Pacis [moc: 123] |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Zmuszenie młodego chłopaka do uspokojenia się w sytuacji w której (w kolejności odwrotnie chronologicznej) wisiał na konarze złamanego poczerniałego drzewa, tuż po tym, gdy wrócił do świata żywych, po tym, gdy to przebiło mu płuca na wylot, gdy od picia piwa na skwerku przegonił go sam van der Decken. Być może gdyby dalej tkwił przy ławce, nic by mu się nie stało, a być może wpadłby w wyrwę w ziemi. Nie należało już nad tym gdybać. Ważne było to, co działo się z nim obecnie. Ręka, która odrosła, chociaż zabliźniona i zmasakrowana, dusza, która wróciła w jego ciało — to wszystko mogło wywołać niemały atak paniki, jaki właśnie miał miejsce na waszych oczach. Chłopiec nie zareagował więc Tilly na dźwięk twoich słów. Nie miał zamiaru uspokajać się, gdy w jego świecie tak wiele się działo. To żeby nie zbliżać się do niego, było dobrą decyzją. Machając rękoma, mógł chwycić cię, znów pociągnąć za sobą — kto wie, czy drugi raz udałoby ci się uniknąć śmierci. Modlił się gorliwie i głośno — powtarzał w kółko te same słowa, których wy nie wypowiadaliście. Bóg przecież zniknął — jak niemagiczni mogli być tak głupi, żeby tego nie zauważać? Czy Bóg na ziemię sprowadzałby wojny i głód? To wszystko musiał robić Gabriel — przynajmniej tego nauczali was w Kościele, następnie twierdząc, że możecie żyć w symbiozie z jego wyznawcami. Judith — ty wiedziałaś, że to niemożliwe. Konsekwentnie kierowałaś modły do Lucyfera, a on objawił ci prawdę i wskazał świeczkę. Nie ma wiary bez niewoli, nie ma bólu, co nie boli. Wystrzał Carter tuż obok jego głowy zadziałał niczym odpalający się lont. Wierzgał niemiłosiernie, był przerażony, z każdym ruchem zsuwał się z konara jeszcze bardziej, jego ciało powoli przesuwało się w dół. Zgodnie jednak z jej poleceniem — zamknął mordę. Usta zacisnął w wąską kreskę, a z oczu poleciały mu łzy. Dalej jednak szarpał się, gdy nagle trafił go czar panny Bloodworth. Nie spodziewał się ataku. Ba! Jeszcze godzinę temu mógłby przysiąc, że magia to mrzonka pokazywana w telewizji. Tymczasem tuż przed nim znaleźli się czarownicy, przez moment gotowi nawet zaryzykować własnym życiem, by go ratować. Zasnął w sekundę, głowa opadła mu swobodnie brodą na własną klatkę piersiową i nie ruszył jej. Tilly, widziałaś, jak swobodnie przesuwa się w dół konara. Odłamane wcześniej czarem Johana gałązki sprawiały, że droga ciała miała być łatwa i, metaforycznie rzecz ujmując, niewyboista. W wyrwie wyrastały młode drzewka, ten niezwykły efekt perlistego płynu spadającego wprost z nieba, nie mógł jednak oznaczać miękkiego lądowania. Brakowało sekund, a śpiący chłopak, miał runąć w dół. Wszystko działo się szybko, ale przynajmniej silny impuls bólu, który czułaś jeszcze przed chwilą, który gotów był wywołać w tobie mdłości, się nie pogłębiał. Johanie, rzucony przez ciebie czar bez problemu przesunął część zawalonych gałęzi i gruzu, jaki powstał na powierzchni ulicy. Gdy spoglądałeś na ten obrazek, zdawało się jasne, że niespodziewany kataklizm mógłby przeszkodzić interesom Flying Dutchman, przynajmniej tych na ziemi. Biuro znajdywało się niedaleko, ale sytuacja przybierała spokojny obrót. Chociaż zniszczenia były ogromne, tak nie pogłębiały się i nie rozszerzały. Krajobraz porastał zielenią. Ścieżka do budynków, które według twojej wiedzy i znajomości tej okolicy, miały być bezpieczne, była teraz prosta i pozbawiona przeszkód. Wystarczyło ją przejść. Krótki impuls bólu już dawno minął, mogłeś go nawet nie zauważyć, bo w całym tym zamieszaniu doszło do ciebie coś więcej. Czas jakby spowolnił, a ty byłeś w stanie skupić całą swoją uwagę na szczegółach, a i nawet własnej intuicji. Wiedziałeś, że ta nie może się mylić. Przeżyłeś już swoje na tym świecie, na morzu widziałeś wiele dziwów i cudów, kolejny — tym razem na lądzie — tylko dodał ci siły oraz oczywiście wiedzy. A gdy mrugnąłeś — w tej sekundzie dotarły do ciebie obrazy, których nigdy nie powinno tam być — intuicja podpowiedziała ci gdzie patrzeć i jak skupić wzrok. Jeśli obejrzałeś się w stronę wody — na horyzoncie dostrzegłeś dwa małe punkty, spadające niczym kamienie z nieba wprost do wody — leciały szybko, ale w jakimś momencie powstrzymywał je pęd powietrza. Miałeś czas by spojrzeć też w stronę promenady — pomiędzy budynkami w dalekiej odległości nie dostrzegłeś nic — poczułeś jednak przemieszczającą się razem z wiatrem woń spalonej skóry. Kojarzyłeś ten zapach, nierzadko na otwartym morzu któryś z marynarzy poparzył sobie dotkliwie dłoń, zaciskając ją na rozgrzanym metalu. Teraz zapach był intensywniejszy, ale nie było mowy o pomyłce. Judith, gdy cofnęłaś się do pozostawionego za konarem ciała — to dalej tam było. Leżało nieprzytomnie, nie zareagował na twoje podejście. Mogłaś przyjrzeć mu się bardziej. Potężna sylwetka, z której wyrastały krystalicznobiałe skrzydła. Dostrzegłaś, że w niektórych miejscach brakuje w nich piór, jednak nie umniejszało to majestatyczności tego widoku. Leżał obrócony na brzuch, lekko bokiem, tyłem do ciebie. Mogłaś bez problemu dostrzec materiał, z którego wykonana jest jego szata — był lekki niczym pianka, biały i delikatny. Umięśnione nogi i plecy istoty się nie napinały. Jego włosy były półdługie i jasne, gęste i lekko falowane. Miałaś kilka sekund, żeby dostrzec, że na jego ciele jest parę śladów wyraźnie nabytych w bitwie. Zadraśnięcia, zadrapania i jedno rozcięcie gdzieś na udzie — z tego jednak nie wypływała czerwona krew, do której mogłabyś przyzwyczajona. Była to substancja bliźniacza do tej, która wcześniej spadła z nieba, budząc nastolatka. Największe wrażenie robiła jednak dziura w jego głowie, przez którą mogłabyś nawet spojrzeć na wylot — z niej również leciała perlista maź. Anioł poruszył się niegwałtownie. Wyraźnie widziałaś, że cierpiał. Był niczym zwierzyna, która konała i dopiero zdawała sobie sprawę z tego, że tak właściwie to już umarła. Nie podnosił się, nie ruszał rękoma, nie wydawał się stwarzać żadne zagrożenie, ale był jeszcze żywy. Ledwo żywy. Mogłaś obserwować, nawet jeśli zdecydowałaś się cofnąć i schować lekko, jak powoli przewraca się na plecy, bardzo ociężale. Jego ruchy były nieskoordynowane, roztrzęsione. Być może gdybyś była zwykłym śmiertelnikiem, mogłabyś tego nie zauważyć, ale instynkt łowcy podpowiadał ci — zostały mu ledwie sekundy życia. Gdy przewrócił się na plecy, mogłaś w końcu zobaczyć jego twarz. Bliźniaczo — jak tył głowy — miała na środku dziurę, która wyrwała mu oczy i część nosa. Był uszkodzony, ślepy i konający. — Gabr-Gabrielu — zaczął szeptać, ledwie słyszalnie i niewyraźnie. Mówił z trudem, dusił się i próbował łapać powietrze, ale i to nie przynosiło rezultatu. — Jeden z upadłych nadchodzi. Przyszedł po ciebie. Wróg stoi u bram — wyrzucił ostatnie swoje słowa i przewrócił twarz w twoją stronę — Judith. Usta miał lekko otwarte, ale nie poruszył się więcej. Był martwy. Nie mogłaś mieć wątpliwości. Ból głowy stopniowo mijał, byłaś w stanie w pełni się skupić. Laurie, stałeś niemal jak wryty. Być może zdezorientowała cię sytuacja, ale na swojej pozycji byłeś w stanie przypilnować otoczenia, gdy reszta mierzyła się z trudami zdarzeń. Głowa bolała cię już niemiłosiernie, ból był stały i nie mijał. Mogłeś mieć wrażenie, że twoja głowa zwyczajnie zaraz pęknie. Każdy, kto spojrzał na ciebie, mógł to dostrzec — przymknięte oczy, zaciśnięte zęby — działo się z tobą coś niedobrego, coś, do czego nie mogłeś przyzwyczaić się w spokojnym Wallow. Tura ósma Chociaż chłopiec dalej zsuwa się z konara w przepaść, okolica jest już bezpieczna. Ogromne zniszczenia wywołane zawaleniem się czarnego drzewa powoli przysłania pojawiająca się nowa roślinność. Nie zmienia to faktu, że obraz jest dziwny i magiczny - nienormalny dla wszelkich niemagicznych. Skala zniszczeń jest ogromna. Nic nie wskazuje na to, że nastąpi kolejne niespodziewane zdarzenie - chociaż chmura dalej wisi nad okolicą, nie spada z niej niż nic. Laurie, rzuciłam za Ciebie na siłę woli. Rzut dostępny tutaj. Johanie, ze względu na rzucenie krytycznego sukcesu otrzymałeś ode mnie wyjaśnione w fabularnej części posta konsekwencje. Dodatkowo do połowy marca (15.03) wszystkie spożywane przez ciebie używki (magiczne i niemagiczne, działające na umysł) oraz czary z zakresu magii iluzji będą przynosić mniejszy efekt, łatwiejszy do kontrolowania przez ciebie. Próg celowanych w ciebie zaklęć z dziedziny magii iluzji przez ten czas będzie wynosić o 10 więcej. Ze względu na wysokie pokonanie progu na siłę woli, na następną akcję magiczną otrzymujesz ode mnie bonus wysokości +103 do rzutu kością k100. Anioł nie żyje - tym samym nie ma już potrzeby rzutu na siłę woli. Punkty życia: Judith Carter 158/174 (-5 P, -11 M) Johan van der Decken 282/184 (+98 M) Laurie Padmore 68/162 (-23 P, -16 W, zdarta skóra na kolanach, zawroty głowy, rosnący na głowie guz, -55 M) (-5 do rzutów kością k100) Tilly Bloodworth 64/156 (-5 P, ślady po palcach na nadgarstku, -87 M) (-5 do rzutów kością k100) Siła woli: Judith Carter 133/100 Tilly Bloodworth - 104/100 Johan van der Decken 203/100 Laurie Padmore - 95/100
Czas na odpis: 19.04 (środa) do 20:00. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Jak na komendę chłoptaś zamknął się i nie śmiał choćby pisnąć po tym, jak strzeliłam w gałąź obok. Szkoda amunicji. Trudno, było warto. Głowa nie przestała mnie naparzać, czyli to nie jego wypowiadane idiotyzmy. To musiał być anioł. Toteż ostrożnie podchodziłam do niego, jak do drapieżnika najbardziej nieprzewidywalnego. Takim właśnie był – nie znałam jego natury, słyszałam jedynie o Gabrielu. Mógł być podobny, lecz Gabriel był najbardziej perfidnym z nich wszystkich. Z początku spodziewałam się, że gdy podejdę, ten będzie martwy. Nic bardziej mylnego. Odskoczyłam dla własnego bezpieczeństwa, gdy ten przewracał się na plecy, leżąc trochę na boku. Dziura w głowie przebita była praktycznie na wylot. Nie miał oczu, mózgu już najpewniej również nie. Byłam zdziwiona, że nadal dychał. Żadna istota nie przeżyłaby takiego ciosu. Kurwa. Jego potężne ciało drżało w drgawkach. To agonia, podpowiedział mi rozsądek łowcy, gdy nieraz już widziałam, jak zwierzę w męczarniach umiera na moich oczach. Co dzieje się, gdy umiera anioł? Gdzie trafia jego dusza? Czy anioły miały duszę, czy były jedynie zlepkiem energii, mocy, boskiej cząstki? Czy dołącza do Boga – tam, gdzie on zniknął? Nie zdążę go zapytać. Anioł nie widział mnie, nie rozpoznał, kogo ma przed sobą – ani tym bardziej gdzie jest. Wzięcie mnie za Gabriela było najbardziej plugawym, co mógł zrobić, ale nie przywiązałam teraz do tego uwagi – potrafiłam mu wybaczyć, gdy powiedział mi coś takiego. Wiedza jest naszą potęgą, a Gabriel nie wie nic. Więc Gabriel nie wie, że nasz Pan – lub jeden z jego podwładnych – ma plan. Że nadchodzi. W swojej pysze musiał więc wycofać się, obsadzić na tronie boskim i jego właśnie udawać. Jeśli leżący u jej stóp anioł miał być gońcem niosącym wiadomość – Gabriel wciąż nic nie wie. Jak może być takim ignorantem? Było coś poruszającego w tym widoku. Gdy patrzyłam, jak dech ulatuje z potężnego ciała, poharatanego ciosami. Gdy patrzyłam, jak bardzo jest bezradny. Widziałam już ten obraz kiedyś – i wtedy odwróciłam się od niego, pozwalając, by dołączył do Pana. Wspierając się na wyciągniętej wciąż strzelbie, przyklęknęłam przy ogromnym cielsku anioła. Był martwy. Ból głowy ustał – więc miałam już pewność. To on go wywoływał. To teraz nie miało znaczenia. Wpatrywałam się w martwego anioła, jakbym chciała wyłapać z tego obrazu coś więcej. Tak naprawdę nie mogłam uwierzyć własnym oczom – przechodząc tędy, nie spodziewałam się być świadkiem czegoś takiego. Czy gdzieś jeszcze spadły martwe anioły? Jak bardzo nasz Pan przerzedził ich szeregi? Nie mogę go tu zostawić. Uniosłam gwałtownie głowę, w zdezorientowaniu szukając czegoś, na czym mogłabym zawiesić wzrok. Ktoś mi musi pomóc. Sama nie dam razy nic z nim zrobić. Weź to, co dał ci los. Podniosłam się, by niemalże biegiem przebyć tę samą trasę – kręciłam się jak smród po gaciach, w jedną i drugą, ale pierdolić to. To wszystko było większe niż ja i wszyscy razem tutaj wzięli. Spojrzałam na uśpionego chłopaka, który zsuwał się z gałęzi. — Sicutpluma. – O ile uda mi się go ocalić, on również będzie mi przydatny. Zaraz jednak wyszukałam spojrzeniem innej twarzy. – Decken – zwróciłam się do mężczyzny, podchodząc do niego. Złapałam go za przedramię i ignorując ewentualne protesty, odciągnęłam dalej. Dzieciaki nie musiały wiedzieć, co się działo, ale jego mogłam potrzebować. Jemu mogłam powiedzieć. Kurwa, nie wierzę, że to robię. — Kurwa, nie wierzę, że to robię – musiałam to powiedzieć – ale ten jeden raz Ci zaufam. Nie spierdol tego – mówiłam przyciszonym głosem, prawie szeptem. Ręką dyskretnie wskazałam w miejsce, gdzie zostawiłam anioła. – Tam. Tam leży martwy anioł. Martwy, kurwa, anioł. Taki jak Gabriel, może trochę mniejszy. To jest Twój teren. Ściągnij ludzi, ale tylko zaufanych, i zabezpiecz to miejsce. Potrzebuję tego ciała. – Nie chcę wyciągać argumentu Gwardii, ale o ile nie był skrajnym debilem, sam się tego domyśli. – Możesz to zrobić? Prosząca o pomoc Judith Carter. Niech ktoś łapie za aparat i uwiecznia, bo nikt nie uwierzy. Akcja #1: powrót do okolic chłoptasia na drzewie | Akcja #2: Sicutpluma (magia odpychania; III, +20; próg: 45) |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Judith Carter' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 80 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Tilly Bloodworth
Piśnie i osłoni uszy dłońmi, kiedy pani Carter ponownie wystrzeli ze swojej spluwy. Rzuci jej coś na wzór pytającego spojrzenia, nie rozumiejąc po co i dlaczego. Przecież można go po prostu uśpić. Chłopca. Na dłuższą chwilę. A potem umyć mu język mydłem za takie zbereźności. Przygryza wargę, niepewna. Odwraca wzrok od chłopca, koncentrując się na pani Carter. A nawet zrobi kilka nieśmiałych kroków w jej kierunku, przyglądając się Temu co Spadło na Ziemię. Ból głowy, ten dający wrażenie, że mózg zaraz wypłynie nosem, minął jak za dotknięciem magiczną różdżką. Zmarszczy brwi, zaskoczona. Znów podnosi wzrok na Panią Carter, mając nieodparte wrażenie, że wie ona więcej. Musi wiedzieć więcej. Choć świat staje na głowie i dzieją się rzeczy, o których nie piszą nawet w książkach, ona zdaje się znajdywać w tym wszystkim j a k i ś sens. Otwiera już usta, kiedy ta zaczyna Działać. Najpierw spowalnia upadek chłopca, potem mija ją bez słowa, łapiąc za ramię pana Van der Deckena. Wydmie usteczka, niezadowolona. Ona przecież też tu jest! Przecież mogłaby pomóc! Przecież… Przecież… Przecież… Przecież to ona zajmuje się na co dzień zmarłymi! Wciąż, mocno urażona, spojrzy w stronę Martwego ale żywego chłopca. I raz jeszcze, cicho by nikt inny nie usłyszał powie - Dormi - próbując sprowadzić go delikatnie na ziemię, tuż przed nimi. I weźmie głęboki oddech. Pokaże im! Pokaże, że też może się do czegoś nadać. Musi być tylko odważna. Zrobi jeszcze kilka kierunków w stronę wielkiego ciała i aż poczuje przewroty w żołądku na widok wszystkich obrażeń. Wydaje się tak… odpychający. A jednocześnie. Jak wielkie walki muszą toczyć ze sobą, tam u góry? I tak bezsensownie przelewać… dziwną maź, kiedy przecież to Lucyfer ma plan i to on powinien rządzić nie tylko piekłem, ale i Ziemią, i niebiosami. Nieśmiało (choć z zacięciem powtarza w głowie, że przecież jest im potrzebna!) podejdzie z powrotem do rozgorączkowanej Pani Carter i Pana Van der Deckena. By cicho wtrącić - Mamy duży karawan i wolne miejsce w prosektorium - to ciekawe czy anielskie ciała rozkładają się inaczej niż ludzie? A co jeśli wychodzą z nich małe anioły? Co jeśli ożyje?! Czuje nagle wielki strach, aż poszuka wzrokiem nietypowo milczącego przyjaciela. I aż otworzy szeroko oczy, podchodząc szybko i łapiąc go za rękę - Laurie? - spyta cicho - Laurie, czy wszystko w porządku? Coś Cię boli? - ściszy głos. Dłoń, tę czystą, układając na jego czole. 1. Dormi - rzut k100 (+ 5) (-5) plus k3 goryczka |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Stwórca
The member 'Tilly Bloodworth' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 15 -------------------------------- #2 'k3' : 1 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Strzał Carter był zbędny. Tak przynajmniej uważał Johan, którego poczucie migreny nie dosięgnęło i niemal wcale nie odczuwał jej skutków. Szalona baba, pomyślał. Gdy droga została oczyszczona, rozejrzał się wokoło, kolejny z resztą raz, jakby spodziewał się kolejnej katastrofy. Krajobraz po bitwie, która się nie odbyła. Spękana ulica i wyrwa w niej zapowiadała kilka miesięcy napraw i prawdopodobne problemy z kanalizacją. Rozorany trawnik, wypalona jeszcze chwilę temu przez krwawy deszcz trawa i krzaki bijące teraz najżywszą zielenią. Sunące po ziemi resztki piór; odniósł jedno i schował do kieszeni płaszcza; teraz nie było czasu by się mu przyglądać. Wokoło robiło się cicho - o ile tak można powiedzieć, wokoło roznosiły się odgłosy odrodzonej natury. Wtem wydało mu się, że czas spowolnił chcąc stanąć w miejscu a wskazówka zegara przestała przesuwać się w prawo. Choć chmury nad nimi wciąż ciążyły nad nimi siejąc obawę, ocean wydawał się być spokojny. W oddali zobaczył, że z nieba znów coś spada. To samo, co tutaj? Zwolniły, nie znikając od razu pod taflą wody. Z drugiej strony znajdowała się promenada. Intuicja podpowiadała mu, że i tam musiało się coś stać. Nie był pewien, czy to nie w tamtym kierunku popłynął oderwany fragment chmury. Poza ścianami budynków nic nie zobaczył, to i tak było daleko. A jednak mógłby przysiąc, że poczuł swąd palonej skóry. Więcej nie zobaczył, Carter skutecznie oderwała go od wszystkiego, o czym właśnie myślał. Już otwierał usta by się odgryźć, ale postanowił słuchać. A usłyszał sporo. Podążył wzrokiem w kierunku, który wskazała. Martwy, kurwa, anioł. Więc jednak było tak, jak przypuszczał, choć do tej pory wydawało mu się to absurdalne. Czyżby to...? Druga rzecz zwróciła uwagę van der Deckena. Carter miała długi język, a on nie był w ciemię bity i szybko połączył fakty. Dlatego tyle biegała. Dlatego jej tak zależało. Chciał powiedzieć, że gwardia na pewno się wszystkim zajmie. Teraz wiedział, że gwardia już się wszystkim zajmowała. Skinął więc głową zgadzając się na jej prośbę. Niech to będzie udana współpraca. Ruszył więc w stronę, którą wskazała, w kierunku ciała martwego anioła. Miał nadzieję, że rzeczywiście był martwy. Był, dziurę w głowie trudno było przeoczyć. Wylewał się z niej błękitny płyn; taki sam, jak krople deszczu, jaki spadł kilkanaście minut temu. Przykucnął przy zmasakrowanym cielsku i spojrzał w zionącą przestrzeń w miejscu, w którym powinno znajdować się czoło. Trzeba będzie w miarę możliwości zasłonić wszystko, znaleźć najbliższą budkę telefoniczną licząc na to, że linie nie będą zerwane i wykonać jeden telefon. A potem czekać. Jeśli trzeba było cokolwiek zabezpieczyć, zamierzał pobrać próbki dwa razy. Jedne na własny użytek; wiedział kto będzie nimi zainteresowany. Jeśli ktokolwiek powiedziałby kiedyś Johanowi Andrei van der Deckenowi, że będzie kiedyś kucać przy ciele zabitego anioła, wyśmiałby go. A jednak, właśnie to teraz robił. Na oko miało jakieś trzy metry. Boga nie było, więc czego bronili? Zapewne ułudy, którą rozpaczliwie budowali. Już, już miał wsunąć dłoń pomiędzy roztrzaskaną czaszkę by dotknąć perłowej krwi, kiedy usłyszał za sobą głos małej Bloodworth. - I jak niby chcesz tu podjechać karawanem? - zapytał odwracając się i cofając rękę. Ulica była zdemolowana i dzieliła ją kilkunastometrowa wyrwa. - Idźcie stąd z Padmore'm, macie oczyszczoną drogę. Powinna być bezpieczna - wskazał palcem przejście w stronę budynków. Może zadziałało, pobiegła do swojego kolegi. Chłopaka? Nie ważne. Rozejrzał się, czy wokoło nie było innych ludzi, niemagicznych. Wyglądało na to, że Gwardia będzie miała ręce pełne roboty. - Funemeum - rzuca zaklęcie na cielsko, by je dla pewności zabezpieczyć. Następnie zawiadomił zaufanych ludzi, by zjawili się na miejscu i dyskretnie zebrali dodatkowe próbki. Kto by przypuszczał? rzut: +103, nie rzucam, próg> 65 |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Krajobraz jak pole bitwy, która nigdy się tutaj nie odbyła — nie był odpowiedzią, a zagadką. Szczątki ulicy, cmentarzysko drzew i bujna roślinność, która pod wpływem błękitnej perlistej substancji rozkwitała. Dla najstarszych w tym gronie mogło być jasne, że najpewniej ma ona pochodzenie iście anielskie — w końcu coś bliźniaczego wypływało z ran monstrum, na które natknęliście się za konarem wyrwanego własnym ciężarem z ziemi drzewa. Prawdziwe pobojowisko — to wszystko będzie leżeć w gestii Gwardii, chociaż Johanie, mogłeś spodziewać się, że odbije się też na interesach. Sander będzie mieć pełne ręce roboty, ale z drugiej strony — czy nie był to idealny moment na reklamę przedsiębiorstwa sloganami „Bezpieczniej niż na lądzie”? O ironio. Judith, w momencie, w którym rzuciłaś swój czar na ciało śpiącego (ale niechrapiącego!) chłopca, coś jakby rozpostarło nad nim niemal niewidzialną sieć przypominającą spadochron, zaczepiony niewidzialnymi nitkami o jego ciało. Opadał lekko i spokojnie, wymijając wystające spod ziemi kawałki rur i drutów. Wcześniej rzucony na niego czar usypiający działał jednak krótko, pierwszy gwałtowniejszy ruch miał go wybudzić. Stało się tak z czarem Dormi. Tilly, twoja choroba nie raz płatała figle, nigdy nie mogłaś być pewna jej rezultatów, a magia mogła okazać się nieokiełznana. Chociaż wydobyta z siebie moc była słaba, coś jednak zadziało się w otoczeniu. W jednej sekundzie dostrzegłeś kawałek wygiętej rury, który niczym przyciągany przez magnez, wydostał się z ziemi i... pofrunął ku niebu. Leciał stosunkowo spokojnie, w prostej linii, mijając najpierw was, potem dachy budynków, a potem ruszając w przestworza i znikając w czerwonej chmurze. Gdy chłopiec dotknął nogami nierównej ziemi — wydarł z jego płuc oddech i natychmiast rozpoczął atak paniki. Rów był głęboki i w pewien sposób wygłuszał jego krzyki, odbijając je od siebie, niczym echo. Wy mogliście przypatrzeć się jego ciału, gdy opadał. Dziura po konarze była zupełnie zrośnięta od środka, ale dalej ktoś byłby w stanie przełożyć przez nią pięść. Wydawało się jednak, że nastolatek przeżyje, nawet jeśli przeczyły temu wszelkie znane wam prawa anatomii. Substancja, która oblała jego ciało, była potężna — wobec tego nie mogliście mieć najmniejszej wątpliwości. Judith, prośba, którą wystosowałaś wobec Johana, chociaż nie przyjęta z żywym entuzjazmem (zresztą, kto by skakał z radości na takie wieści?) zdawała się przez niego zaakceptowana. Van der Decken, ty efektem dzisiejszych zdarzeń mogłeś czuć się nie tylko silniejszy, ale i bardziej skupiony i wytrwały. Miałeś swoją teorię na temat tego, czym na co dzień zajmuje się pani Carter, ale potwierdzenie jej wymagałoby odpowiedniego samodzielnego śledztwa (w jakiejkolwiek formie). Nie zmieniało to faktu, że zdecydowałeś się pomóc — schowane do kieszeni pióro mogło przydać się później. Znalazłeś budkę telefoniczną niedaleko dalej. Obrazek, przynajmniej z boku, był niemal ironiczny. Johan van der Decken dzwoniący gdzieś z budki telefonicznej pośród zgliszczy Maywater. Głos w słuchawce zatwierdził twoje polecenie, oznajmiając, że „już wysyła chłopaków ze stoczni w dużym wozie”. Firma twojej rodziny miała na szczęście lojalnych pracowników. Znając odległość z miejsca, z którego zmierzali, a także zakładając, że część drogi będą mieli przejść pieszo, mogłeś oscylować, że zjawią się tutaj za około 6-8 minut (o ile nie zdecydują się jeszcze wypalić papierosa przed podróżą). Chociaż trup Anioła nie ruszał się nawet na centymetr, zabezpieczenie go więzami mogło opłacić się w przyszłości — po pierwsze w kwestii przetargania jego ciała, a po drugie na wypadek, gdyby jednak zdecydował się jakimś cudem ocknąć. Lina samodzielnie zawiązała się wokół jego kończyn, torsu i brzucha, ściskając je mocno ze sobą. Więzy były mocne — marynarz mógł to ocenić na pierwszy rzut oka — nie miałeś nawet potrzeby sprawdzania tego, mogłeś być pewien, że siła zaklęcia sprawi, że te nie rozwiążą się wolą czasu albo ofiary. Tilly, spostrzegłaś niewyraźną minę Laurie, który ewidentnie nie czuł się w tym miejscu doskonale. Trudno było mu się dziwić. Na przestrzeni może dwudziestu-trzydziestu minut, wydarzyło się zbyt wiele jak na młody umysł. Gdy dotknęłaś jego czoła, było niemal lodowate. Jego twarz pobladła, niemal nawet zzieleniała. Stał spokojnie, patrząc się gdzieś w jeden punkt, ale oddychał, był stabilny i jego puls — jeśli zdecydowałaś się to sprawdzić — był całkowicie normalny. Chłopak mógł przeżywać zwykły szok. Po sześciu minutach (jak w zegarku) „chłopcy” van der Deckenów przyjechali na miejsce. Johanie, wiedziałeś, że są czarownikami — zatrudnialiście przecież też takich. Tak było łatwiej wytłumaczyć, co miało tutaj miejsce. Mężczyźni byli rośli, każdy z nich miał szerokie bary, dwóch na karkach miało nawet tatuaże. Wąsy, czapki naciągnięte na łyse głowy i niczym doklejony — pet w zębach. Wysiedli z samochodu dostawczego z otwartą paką, dwóch z nich z siedzeń z przodu, reszta zeszła z tyłu. Widzieliście ich na krańcu ulicy, która była zablokowana pęknięciami i rozerwaniami. Karawan w istocie miałby trudność z podjechaniem bliżej, do przeniesienia 3-metrowego ciała potrzeba było wiele siły. — Panie Decken — po dotarciu do was jeden z nich o imieniu Clayton Hogg, który wcześniej prowadził samochód, przywitał się skinieniem głowy z Johanem. Miał na oko 45 lat, 185 cm wzrostu, 100 kilogramów wagi i brak dwóch zębów. — Co trza? — niepewnie spoglądał w stronę domniemanego powodu ich wizyty, a chociaż mógł domyślać się, o co chodzi — potrzebował jasnego komunikatu. Chłopcy zwykle pracowali przy naprawie statków, o ile akurat nie pływali po morzu, łowiąc. Ich tanie kurtki i brudne spodnie jasno sugerowały, że ledwo co wyszli ze stoczni. Wiedzieliście, że fizycznie są w stanie spakować go na pakę, nawet ukryć pod rozłożystym materiałem (nieco zabrudzonym sadzą i pyłem), pytaniem pozostawało — co z nim zrobić. Judith, wiedziałaś, że dojazd bezpośrednio do kazamaty nie był możliwy. Deadberry nie wpuszczało na swój teren samochodów. Oprócz miejsca cielsko anioła potrzebowało też odpowiednich warunków utrzymania, o ile ktokolwiek miał je zbadać. Chociaż krajobraz wyglądał niczym po bitwie, wyglądało na to, że to koniec najtrudniejszych zdarzeń. Z rowu krzyczał jeszcze chłopiec, a w oknach zaczęli pojawiać się ludzie, ale ostatecznie — bylo spokojnie. Zieleń mchu wyrastającego na drzewie, na które spadła perlista substancja była nawet przyjemna dla oka. Zapakowanie Anioła na samochód miało zająć dobre 5-8 minut, jeśli mężczyźni wzięli się za to od razu. Natomiast po około 12-14 minutach wychodzących od strony głównej drogi dostrzegliście 4 mężczyzn i 1 kobietę, wszystkich ubranych na czarno, o smętnych minach. Judith, natychmiast ich rozpoznałaś. Było to 4 protektorów i 1 czyścicielka, pracowaliście razem od dawna. Spojrzeli na ciebie krótko, ale nie odezwali się słowem — nie zamierzali zdradzać twojej tożsamości. Wyglądało na to, że Czarna Gwardia już wie, co się dzieje i przyjechała naprawiać szkody. Prawdopodobnie. Johanie i Tilly, wy mogliście domyślić się, kim są ci ludzie, spokojnie rozglądający się po okolicy. Jeśli chłopcy zdążyli odjechać — nie zamierzali zadawać wam niewygodnych pytań. Na te przyjdzie jeszcze czas. Teraz musieli uporać się ze zniszczeniami. Cała praca wymagała koordynacji i pokładów energii, na czym całkowicie się skupiali, powoli przechodząc do budynków obok, być może w poszukiwaniu niemagicznych, którzy nie powinni nic z tego dnia zapamiętać... Jeśli zdecydowaliście się jechać do miasta, to wydawało się pogrążone w swego rodzaju ciszy, która brzmiała niczym cisza przed burzą. Tłum jednak nie biegał w tę i nazad, raczej było go na ulicach mniej niż zazwyczaj o tej porze. Ludzie jakby schowali się w domu. W miarę drogi mogłyście jednak zauważyć, jak zmienia się kolor chmury. Z czerwonego, do którego byliście przyzwyczajeni z rana, przybierał barwy bledsze, jakby ta zamierzała wrócić do swojej oryginalnej formy. Działo się to wolno, ale zauważalnie. Na niebie dostrzegliście jeszcze jedną dziwną rzecz, chociaż w zdarzeniach dzisiejszych była ona tylko kolejną zagadką. Z chmury, niczym kometa płynąca po niebie, wyleciał jasny punkt, spadający gdzieś z wysokości Maywater prosto nad Saint Fall aż dalej w okolice Wallow. Nie wywołał grzmotu. Po prostu zniknął gdzieś na horyzoncie. Judith (albo inni), jeśli zdecydowałaś się udać do Deadberry do siedziby Gwardii, plac Aradii, przy którym znajdował się Kościół, a także kazamata, był pogrążony w chaosie. Próby ogarnięcia go i zrozumienia były niemożliwe, o ile chciałaś to zrobić szybko. Najłatwiejsze było przejście bocznym zejściem, zignorowanie wydarzeń z placu i udanie bezpośrednio do swojego przełożonego. Mogłaś też zająć się tym później — w końcu Gwardia już wiedziała. Tura dziewiąta i ostatnia Mistrz Gry bardzo dziękuje Wam za grę, sprawne odpisy i kreatywność! Macie teraz czas na opisanie wszystkich działań, jakie wasze postacie podjęły w ciągu około godziny-dwóch od mojego posta. Zaznaczcie wyraźnie jakie były wasze dalsze kroki, czy udaliście się do szpitala, czy z kimś się kontaktowaliście, czy uciekliście z tego miejsca, czy próbowaliście kogoś powiadomić itp. Możecie używać NPC z dowolnej komórki Kościoła (Czarna Gwardia, kapłani, szkółka kościelna), służb miasta (policja, szpital, straż pożarna, ratusz), Kręgu (nestorzy rodzin). Jeśli się na to zdecydujecie, nie określajcie ich reakcji, tylko swoje akcje. Dla wspólnej wygody proszę o podsumowanie podjętych akcji w adnotacji na dole posta. Droga od Maywater do Saint Fall powinna zająć około 20-30 minut. Mogliście odjechać na samochodzie Flying Dutchman, w takim wypadku zignorujcie część o przybyciu Czarnej Gwardii. Jeśli samochód nie odjechał (nawet bez was) do czasu ich przybycia - proszę Johana o wyraźne zaznaczenie tego w poście. Nie ma ograniczenia co do ilości podjętych akcji, ale proszę o rozsądek względem czasu ich trwania - macie tylko 1-2 godziny. Wszystkie wasze działania i kwestie techniczne zostaną przeze mnie podsumowane w kolejnym poście, który będzie oficjalnym zakończeniem 1. części wydarzenia. Do tej pory proszę Was o niepodejmowanie wątków mających miejsce później dnia 26.02.1985. W tym momencie możecie już dokonywać rozwoju postaci, zakupów i rzemiosła, które będziecie mogli wykorzystać w 2. części wydarzenia. Ewentualne rzemiosło albo zakupy nie muszą być wykonane w trakcie dwóch godzin określonych przeze mnie wyżej, fabularnie mogło to odbyć się wcześniej. Przypominam, że zgodnie z ogłoszeniem w temacie wydarzenia, na 2. część wydarzenia obowiązują zapisy. Laurie, przeżywasz szok, Twój stan nie jest do końca znany i zostanie przeze mnie podsumowany w poście podsumowującym. Tilly, czujesz się bardzo źle. Twoje osłabienie przekłada się na Twoje reakcje, które mogą być opóźnione. Możesz także czuć potrzebę zwymiotowania. Potrzebujesz pomocy uzdrowicielskiej. Punkty życia: Judith Carter 158/174 (-5 P, -11 M) Johan van der Decken 282/184 (+98 M) Laurie Padmore 48/162 (-23 P, -16 W, zdarta skóra na kolanach, zawroty głowy, rosnący na głowie guz, -75 M) (-10 do rzutów kością k100) - postać w szoku Tilly Bloodworth 64/156 (-5 P, ślady po palcach na nadgarstku, -87 M) (-5 do rzutów kością k100)
Czas na odpis: 24.04 (poniedziałek) do 22:00. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Wiedział, że trzeba będzie na przynajmniej kilka dni zamknąc port. Domyślał się, że zniszczenia nie dosięgły tylko Maywater i potrzeba będzie czasu, nim wszystko wróci do normy. O ile po czymś takim pojęcie normy nie zostało rozszerzone. Pobojowiskiem zajmie się Gwardia, tak samo czyszczeniem pamięci osób nieporządanych. Zaklął pod nosem kolejny i jeszcze kolejny raz, bo tylko tyle można było powedzieć biorąc pod uwagę okoliczności. Przez chwilę szukał drobnych w kieszeni, żeby móc wykonać telefon. Zwykle wystawiał czeki albo płacił banknotami. Bilonem się nie przejmował, ale udało mi się znaleźc kilka ćwierćcentówek. Nawet nie pamiętał jak się tam znalazły. - ...tylko, kurwa, szybko - zakończył rozmowę i odwiesił słuchawkę. Nie zamierzał dawać chłopakom czasu na spalenie nawet pół papierosa. Inaczej rzecz się miała, jeśli chodziło o niego samego. Wychodząc z budki wyciągnął paczkę Marlboro, jednego wsunął pomiędzy wargi i odpalił. Nie był jedynym, który chciał się dowiedzieć, co się właściwie stało. Przez chwilę obserwował Judith, aż w oddali pojawiła się ciężarówka Flying Dutchman. Punktualnie. Zaciągnął się ostatni raz i wyrzucił połowę niedopalonego papierosa na chodnik idąc w stronę chłopaków z doków. - Panie Hogg - odwzajemnił skinienie głową, uścisnął mu też dłoń. Szacunek do pracownika był podstawą, z resztą z Hoggiem spędził sporo czasu na statku. Tak zwyczajnie należało. - Mamy cielsko do wywiezienia - wskazał kciukiem truchło, leżące gdzieś dalej, za jego plecami. - Tylko ostrożnie. Zabieramy to i do doku, w lód. Gwardia zajmie się tym później. Szybko. I żeby magazyn był pusty, zanim go wyładujecie! Ruszył za nimi w stronę zabezpieczonego ciała anioła. Trzeba było je ostrożnie przenieść na pakę i dokładnie przykryć. Przy wykonywaniu czej czynności już nie pomagał, jedynie obserwował. - Panie Hogg - podszedł raz jeszcze do rosłego marynarza i zanim cokolwiek więcej powiedział rozejrzał się by upewnić, że nikt nie próbuje podsłuchiwać. - Odłupcie mu mały kawałek kości czy dwa i zbierzcie ten jebany płyn. Przyda się. Tylko zróbcie to tak, żeby wyglądało na kolejny uraz, żadnych równych cięć. Van der Decken dobrze wiedział, że Gwardia zabierze ciało - o to przecież z resztą chodziło. Plugawe truchło nie mogło leżeć zbyt długo w dokach, ponieważ zwróciłoby nieporządaną uwagę, jak i przeszkodziło w prowadzeniu interesu. Nie znaczyło to, że nie można było uszczknąć odrobinę ze znaleziska. Pracujący w firmie (oraz wspierani przez nią) naukowcy na pewno chętnie przyjrzą się temu dokładniej. - Carter - zwrócił się do Judith - wieziemy go do doków, potem niech zabiera go Gwardia. Na ewentualne protesty małej Bloodworth nie zwracał uwagi. Smarkula powinna być wdzięczna, że pomógł ją wyciągnąć z dziury. Niedługo po tym, gdy ciężarówka ruszyła, pojawili się Gwardziści. Choć Johan mógł się jedynie domyślać, już sam chód, postawa i sposób poruszania się zdradzały, kim są. Jeśli zadano mu jakiekolwiek pytanie, odpowiadał zgodnie z prawdą. Co widział, co się działo, gdzie przewieziono ciało. W końcu gdzieś w głowie van der Deckena pojawiła się pozornie błaha, ale uporczywa w swym istnieniu myśl: Mary. Co z pozostałymi? Ściągnął nerwowo usta, cierpliwie czekając, aż Gwardziści załatwią z nim co ewentualnie chcieli. Od jednego z nich pożyczył pięćdziesiąt centów, żeby zadzwonić do Sandera i w krótkich słowach zarysować mu obraz sytuacji oraz zapowiedzieć rychłą wizytę. Dopiero wtedy, targany niepewnością, udał się do Mainstay. zt. podsumowanie akcji: chłopaki z doków zabierają na pakę zabezpieczone i ukryte ciało anioła a następnie, przed przyjazdem Gwardii zawożą je do magazynu, gdzie pobierają próbki i obkładają truchło lodem. Johan w razie potrzeby udziela Gwardzistom informacji, dzwoni do nestora rodu by opowiedzieć do zajściu i zapowiedzieć spotkanie w tej sprawie, następnie wraca do swojego domu. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Tilly Bloodworth
To zabawne jakie rzeczy mogą przyjść do głowy w ekstremalnych sytuacjach. Siła Coriolisa. Tak nazywa się zjawisko odpowiedzialne za obracalny ruch w trakcie spadania. To wszystko jest jednocześnie aż nazbyt realne i aż zbyt surrealistyczne, kiedy obserwuje rurę niesioną siłą jej zaklęcia i ma cichą nadzieję, że opadnie gdzieś po drugiej stronie stanu. Ciekawe czy napiszą o tym w gazetach. Jeśli spadająca z nieba rura byłby taką atrakcją, to co dopiero… Anioły. Policzki palą ją nieprzyjemnie, kiedy zbywają ją w taki sposób. Otwiera usta by zaprotestować, że zachowują się niemądrze i z niezrozumiałą wyższością. Może i choruje na goryczkę, może nie wychodzą jej zaklęcia, może ma płaszcz cały we krwi i wciąż obawia się bransoletki z dłoni Nie-martwego chłopca, ale to ona opiekuje się zmarłymi. To ona wie jak zabezpieczyć ciało przed rozkładem. To ona zna procesy gnilne i dobrze wie, że martwa materia rozkłada się od pierwszej minuty po śmierci. I doskonale wie, że padlina rozkłada się jeszcze szybciej. Przełknie jednak wszystkie gorzkie słowa, zbyt zaaferowana stanem przyjaciela. Sama czuje podchodzący do gardła żołądek. W innym świecie właśnie jedliby lody. W innym świecie chichotaliby z żartów. W innym świecie siedzieli na ławce, oglądając sklepy. To smutne, że ten inny świat skończył się godzinę temu. Czy to była godzina? - Chodź Laurie - powie cicho, biorąc go przez ramię. Tylko łypnie w stronę pozostałej dwójki. Nawet z bolącą dumą wypada powiedzieć - Do widzenia - w końcu właśnie przeszli razem przez królestwo niebieskie - Gdyby Pani potwór zaczął się rozkładać, wie Pani gdzie mnie znaleźć - rzuci słabo. Choć nie sądzi by w ogóle ją posłuchano. Nie czekają na odjazd samochodów. Na pewno nie czeka na Gwardię. Spacer z powrotem do Domu dłuży się niemiłosiernie. Dzielnie stara się wspierać Padmore’a, ale sama musi zatrzymać się kilka razy, szarpana torsjami. W głowie krąży jej tylko jedna myśl. Musi porozmawiać z Babunią Dolores. Opowiedzieć jej o wszystkim. O każdym, nawet najmniejszym szczególe tego surrealistycznego horroru. Ona na pewno będzie wiedziała co to znaczy. Co robić. Spacer do domu trwa wieczność, kiedy stają w jego progu, Laurie i ona, wyglądają jak dwie zjawy. Tata ze strachem wzywa uzdrowiciela, ale ona za wszelką cenę chce najpierw porozmawiać z Matroną. Bo Babunia Dolores będzie wiedzieć. Dlaczego z nieba najpierw leciała gorejąca krew, a potem niebieski deszcz przywracający do życia wszystko, nawet chłopca. Będzie wiedzieć dlaczego z nieba spadł martwy Anioł. Pogładzi jej włosy w uspokajającym geście kiedy opowie jej jak próbował wciągnąć ją do dziury. Ten chłopiec. Który umarł. A potem ożył. I będzie wiedzieć co dokładnie powiedzieć uzdrowicielowi. Da się objąć tacie, słabym głosem prosząc, by zajął się Lauriem. O niego boi się najbardziej. Wie, że Papa nie popuści i sama będzie musiała zobaczyć się z lekarzem. To dobrze. Wciąż jej niedobrze. Ale ściągając swój zakrwawiony, żółty płaszcz wreszcie odważyła się spojrzeć na swoją dłoń. Nie ma na niej bransoletki z trupiej rączki. A potem wpadnie w bezpieczne ramiona Matrony Rodziny i ze łzami w oczach - choć stara się być przy tym dzielna - opowie jej wszystko. skrót akcji: Tilly po raz ostatni oferuje swoją pomoc przy ciele anioła. Nie czekając na gwardię ani odjazdy samochodów, razem z Lauriem rusza w stronę Saint Fall. Powoli idą do domu pogrzebowego. Przerażony ich widokiem ojciec Tilly wzywa uzdrowiciela, ale ta upiera się by najpierw wszystko opowiedzieć Matronie. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Byłam teraz zbyt zajęta, zbyt przejęta, aby kontrolować dokładnie wszystko. Moja uwaga skupiała się na punkcie obecnie najważniejszym – czyli na Johanie i jego zgodzie, niemo wyrażonej. Nawet ze mną nie dyskutował i nie próbował wyciągać argumentacji z dupy, co mnie jednocześnie zaskoczyło, ale i dało poczucie pewnej ulgi, że przynajmniej to mamy już załatwione. Dopiero kiedy jeden punkt był więc zamknięty, zwróciłam uwagę na kręcącą się dookoła Bloodworth. Lucyfer sam jeden wiedział, gdzie ona zdążyła już zajść, ale wracała od chłopaka po tym, jak posłała w powietrze kawałek rury i gówniarz zapewne już zdążył się obudzić. Kurwa, wszystko muszę robić sama. Na absurdalną propozycję pierwszy odpowiedział jej Decken, więc nie było sensu niczego więcej do całokształtu dodawać. — Ani mi się waż komukolwiek więcej o nim opowiadać – dodałam jeszcze na do widzenia, bo, jak widać, pożegnania były moją mocną stroną. Decken w tym czasie zajął się dzwonieniem – co nie było głupim pomysłem, sama bym później zadzwoniła, tylko, oczywiście, nie wzięłam ze sobą drobniaków. Tych grubszych pieniędzy zresztą też nie. Będę musiała skombinować skądś je później, teraz jednak miałam co innego na głowie. Wrzaski dobiegające z tunelu były zbyt wściekłe i zaciekłe, i o ile przed momentem głowa mnie przestała boleć, tak teraz znowu zaczynała. Boże, co za upierdliwy gnojek. Czemu to dziewuszysko go obudziło? Podeszłam do krawędzi tej małej przepaści i z irytacją rzuciłam: — Zamknij się, zaraz Cię stamtąd wyciągnę. Czy to altruistyczny odruch empatii? Skądże. Był żywym świadkiem, w dodatku mógł opowiedzieć, co się działo po jego śmierci i co zobaczył w „niebie”. Informacje, które mógł im dać, były w cholerę cenne. Stąd też pochyliłam się nad dziurą w ziemi i rzuciłam Dormi, starając się wydostać go na zewnątrz. Chłop i tak widział już za dużo – i to niekoniecznie z ich powodu. Gdy połączy kropki, sam dojdzie do wniosków, że nie powinien żyć, a jego małe „zmartwychwstanie” raczej też nie jest normalne. Czemu on w ogóle wrócił do życia? Krew tych plugawych stworzeń miała naprawdę aż tak wielką moc? Zaczynałam mieć wątpliwości, że zostawienie anioła pod opieką Deckena było dobrym pomysłem. Ale nie miałam innego wyjścia. Byłam sama, nie miałam tu nikogo. Sama bym nie zataszczyła tego wielkiego cielska, a tak to przynajmniej widziałam, że będzie gdzieś bezpiecznie schowane, gdzie zaczeka na przyjazd Gwardii. Powinnam też znaleźć jakąś część dla Kowenu. Nie wiem, czy same informacje będą wystarczające… Ale być może będą musiały być. Tak czy inaczej, jak mi się udało postawić chłopaka na nogi, zapytałam go jakby nigdy nic: — Masz jakieś drobniaki przy sobie? – Jeśli w oszołomieniu wyciągnął ku mnie garść pieniędzy, odliczyłam kilka, żeby zadzwonić z budki do Deadberry. Jeśli nie, o to samo zapytałam Johana, który właśnie podszedł do mnie z informacją, a ja mu odpowiedziałam: - Jadę z Wami. Dwie minuty. Pilnuj go, on też jedzie. Po czym oddaliłam się z odliczonym łupem na połączenie. Z budki zadzwoniłam do siedziby Gwardii, instruując dokładnie, że powinni się pospieszyć i przyjechać do doków van der Deckenów, najlepiej z odpowiednim powozem, aby zabrać trzymetrowy i zapewne trzystukilowy też bagaż, a także jednego interesanta, który ma ciekawe informacje do sprzedania. Będę tam na nich czekać. Po krótkim połączeniu wsiadłam razem z Deckenem i chłopakiem do samochodu, choćbym miała siedzieć obok zwłok anioła, i pojechałam razem z nimi do doków, oczekując na Gwardię. Akcja #1: Dormi (magia odpychania; próg 30, bonus +20 - udane) W skrócie: Judith przestrzega Tilly, żeby nie paplała. Wyciąga młodzika z dziury, potem prosi o drobniaki jego albo Deckena i dzwoni na wewnętrzny numer Gwardii, informując, że coś interesującego będzie czekało na nich w dokach van der Deckenów, a także świadek z interesującymi informacjami. Sama zabiera się z chłopakami Deckenów i wyciągniętym chłopakiem na pakę, potem zapewne obserwuje wyładowanie cielska anioła i czeka w tamtym miejscu na Gwardię. Gdy już Gwardia przyjedzie odebrać ciało anioła i świadka, Judith pójdzie swoją drogą pieszo - choć tylko prewencyjnie, potem zawinie i zmieni trasę do Deadberry, do siedziby. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Johan Zamknięty port oznaczał problemy w interesach. Problemy w interesach oznaczały problemy całej rodziny. Cała rodzina mogła mieć znacznie większe zmartwienia niż kłopoty z dotarciem do biura i stracenie kilku zielonych. Te zmartwienia mogło mieć całe czarownicze społeczeństwo. Wiedziałeś o tym doskonale, wystarczyło spojrzeć na chaos, który panował wokół. Pracownicy Flying Dutchman też o tym wiedzieli, ich spojrzenia pełne dziwnego przerażenia i niezrozumienia dla sytuacji, mogły być tylko potwierdzeniem — to nie była iluzja, to wszystko, co stało się dzisiaj na ulicy Portowej, choć pozbawione było logicznego wyjaśnienia, było prawdziwe. Zgodnie z twoim poleceniem, chłopcy ruszyli, żeby przeciągnąć ciało trupa na ciężarówkę. Było ciężkie, ale na szczęście było ich wystarczająco. W pocie, zapierając się nogami i ramionami, w końcu wtaszczyli martwego już Anioła na pakę. Mieli opory, żeby od początku go dotknąć, nie mogłeś się temu dziwić — było to stworzenie nie tylko nietypowe, ale zatrważające samym swoim wyglądem. Ostatecznie jednak — na morzu potrafili spotykać stworzenia równie dziwne. To przynajmniej było humanoidalne. Pan Hogg, gdy odciągając go na stronę, wydałeś kolejne polecenie, kiwnął tylko głową. Nie mogłeś być pewien czy i jak im się to uda — razem z nimi do samochodu wpakowała się Judith Carter. Wasze rodziny od wieków żyły we wrogich stosunkach, od kiedy tylko ich przodek zdecydował się na porwanie protoplastki twojego rodu. Zostałeś sam z krzykami znajdującego się w rowie chłopca. Tilly i Laurie zniknęli, mężczyzna, który wcześniej uciekał przed zdarzeniami, zapewne tkwił teraz bezpiecznie w sklepie. Nie minęło nawet kilka minut, gdy obok zjawiła się gwardia. Kilkoro ludzi skupionych na swoich zadaniach, zupełnie ignorujących twoją obecność, jedynie spoglądających w twoją stronę. Na zeznania przyjdzie jeszcze czas. Teraz mieli na głowie znacznie więcej problemów. Jeden z nich pożyczył ci drobniaki, być może tylko po to, żebyś się odczepił, ale grunt, że zadziałało. Poinformowanie Sandera miało być dobrym krokiem — w końcu to on sprawował kontrolę nad całym przedsiębiorstwem, a zdarzenia dnia 26 lutego miały odbijać się czkawką na jego interesach. — Do licha, jak w '56, gdy na połowy na Labradorskim płynęliśmy. Sztorm zasrany. Na mój lornet, Beaufortów było z jedenastu. Jak wpieprzyło w bezanmaszt, żagiel porwało raz-dwa. Dobra, że sygnał dałeś. Wróć do nor, chłopie. Do stoczni pruje — typowy dla nestora twojego rodu zachrypnięty głos poprzetykany był pociągnięciami z fajki. Załatwiłeś sprawę, ulicę Portową mogłeś zostawić w rękach gwardii i ze względnym spokojem wrócić do domu. Tam czekała na ciebie wiadomość na sekretarce telefonicznej od Sandera. — Widziałem tego skurczybyka. Ze 300 kilo żywca, na mój gust. Chłopy mi powiedzieli co im żeś kazał. Dobra robota, mamy palec. Może se go jebany Wesley Carter przyszyje albo wsadzi w dupę. W każdym razie gwardia przyjechała po gnoja. Wiozą go gdzieś. Nasza robota skończona, trzeba ogarnąć port. Zadzwonię potem. Tilly Bo kto by tam słuchał małych dziewczynek? Mogłaś poczuć się potraktowana niesprawiedliwie. Ba! Byłaś potraktowana niesprawiedliwie. Przecież ta bransoletka z ludzkiej dłoni, to szarpnięcie i ciągnięcie w dół — nic z tego nie było twoją winą, a jedynie dziełem przypadku, chęcią niesienia pomocy. Nie powinnaś była siebie winić, mogłaś mieć tego świadomość przez całą długą drogę do domu, gdy prowadziłaś obok siebie Lauriego, wyglądającego niczym trup. Oczy miał szeroko otwarte i nie odzywał się, ale poruszał stosunkowo normalnie. Nie miałaś pewności, co mu się stało, ale jedno było pewne — potrzebował natychmiastowej pomocy. Rzucone wcześniej groźby od Judith nie poskutkowały. Dlaczego miałyby, skoro musiałaś o tym wszystkim opowiedzieć matronie swojego rodu. Doskonale wiedziałaś, że to ona może mieć odpowiedź na te wszystkie dziwne zjawiska, które miały miejsce na ulicy Portowej w Maywater. Chociaż spacer zajął sporo, ostatecznie dotarliście do celu. Delores Bloodworth zjawiła się dość prędko, zmartwiona twoim stanem. Jak zawsze, jej usta muśnięte były czerwoną szminką, poruszała się o lasce, ale pomimo sędziwego wieku niemal 100-lat, była wyjątkowo żwawa. Przytuliła cię mocno, wysłuchując historii z Maywater i spokojnie kiwając głową. — Wiem, moja droga Tilly, informacje już tu dotarły. Zatelefonował do mnie Sander van der Decken, a następnie pewien bardzo szanowany jegomość związany z Kościołem. Zwłoki tego niewyobrażalnego stworzenia są już w drodze do naszej kostnicy. Na najbliższe dni będzie ona zamknięta, a ty będziesz miała okazję zaznać zasłużonego odpoczynku... Zorganizuję coś w szpitalu, muszę tylko porozmawiać z Luisem Devall, tak, właśnie... — i mamrocząc coś pod nosem, elegancka dama podążyła powolnym krokiem w stronę telefonu. W czasie kiedy rozmawiałaś z babuszką Delores, jej pomagier odtransportował Lauriego do oddziału magicznego w szpitalu. Jeśli tam trafił, znaczyło, że uzyska odpowiednią opiekę. Nie musiałaś się tym martwić. Judith Groźba rzucona w stronę Tilly być może miała poskutkować, nie mogłaś mieć takiej pewności. Ta razem z Lauriem ruszyła w dal, a ty zostałaś z Johanem, cielskiem Anioła i sześcioma pracownikami Flying Dutchman, którzy taszczyli go właśnie na pakę. Sprawiało im to trudność, ale ostatecznie się udało. Gdy rzuciłaś na chłopca czar, jego koszulka powędrowała w górę, ale nie jego ciało. Chłopcy nie byli przedmiotami i nie mieli mocy unosić się razem z prostym czarem (nawet jeśli byli niemagiczni). Dziurawa koszulka w końcu rozdarła się, a ten poleciał o pół metra w dół. Przerażony i siedzący już cicho. Mogłaś go tam zostawić, miałaś pewność, że gwardia i tak się tu zjawi, a więc zajmą się dzieciakiem. Przy budce telefonicznej zastałaś porzuconą i nieco zaśniedziałą ćwierćdolarówkę, która na szczęście wystarczyła na telefon do Gwardii. Ktoś w słuchawce potwierdził przyjęcie zgłoszenia i obiecał poinformować górę. Sprawą ewidentnie ktoś miał się zaraz zająć, nawet jeśli to oznaczało, że trzeba było chwilę poczekać. Van der Decken nie zabrał się z wami, ale pomimo dziwnych spojrzeń, nikt nie protestował, byś ruszyła wraz z nimi do doków. Twoja rodzina nie żyła z rodem przypadkowego towarzysza przesadnie dobrze, na pewno nie od momentu, kiedy to jeden z twoich protoplastów postanowił porwać wybrankę założyciela holenderskiego rodu. Teraz jednak były inne priorytety niż przeszłe waści. Gdy dotarliście do stoczni, chłopcy odsunęli plandekę z ciała Anioła, a ciebie pokierowali na jedno z wysiedzianych i brudnych krzeseł. Któryś z nich patrzył się z wyraźnym zniesmaczeniem na twarzy, ktoś inny podśmiechiwał się do drugiego, że baba w porcie to powinna być w jednym celu. Mogłaś odpyskować, mogłaś to zignorować, nie miało to znaczenia — cel pozostawał jasny. Jeden z nich nawet zaproponował ci herbaty, drugi wspomniał, że w sumie to ma ćwiartkę rumu, zalotnie mrugając oczkiem. W końcu do obkładania cielska lodem nie potrzebowali być w sześciu. Mogłaś mieć podejrzenia, które pojawiły się dopiero po chwili, że próbowali tym odwrócić twoją uwagę. Pozornie jednak nic nie zniknęło — Anioł leżał tak jak leżał, obłożony lodową masą, która śmierdziała rybą. W końcu przyjechała Gwardia, w ciszy zabierając ciało, nie dyskutując nawet z zebranymi obok ludźmi. Nie zdradziła twojej tożsamości, chociaż dla wielu wydawało się jasne, że z nimi współpracowałaś. Jeden z chłopaków zaproponował ci podwózkę do Deadberry, ale widać wybrałaś spacer. Ten trwał sporo, z Maywater dzieliła cię solidna godzina drogi, a minęło już dużo czasu. Byłaś zmęczona, ale nie aż tak, żeby wagarować. Dzień dopiero się rozpoczynał... Johanie, w wyniku kontaktu z Aniołem i przebywania w pobliżu czarnego i białego deszczu, otrzymujesz dodatkowy punkt zatrucia magicznego i od tej pory wynosi ono 2. Do połowy fabularnego marca będziesz odczuwać ból naciągniętych mięśni naramiennych i czworobocznych oraz będziesz mieć kłopoty z pracą ramion. Trzymanie w dłoniach ciężkich przedmiotów stanie się nie tylko trudne, ale też wyjątkowo bolesne. Oprócz tego, w tym czasie rozpoczynając wątek powinieneś rzucić kością k3. W przypadku wypadnięcia wyniku 1, z twoich palców będzie ciekła krew, a te pokryją się dziwnymi czarnymi drzazgami, kłującymi i ostrymi w dotyku. Ten widok będzie przerażający, zwłaszcza że drzazgi nie będą iluzją. Oczywiście dalej obowiązują cię konsekwencje wyrzucenia krytycznego sukcesu. Dodatkowo w najbliższym czasie (określ go samodzielnie) mogą nawiedzać cię myśli, że gdyby nie odesłanie chłopaka i kazanie mu (kolokwialnie mówiąc) spieprzać, być może nie trafiłoby w niego drzewo i dalej by żył. To czy z tego powodu będziesz mieć wyrzuty sumienia, zależy już oczywiście tylko od ciebie. Białe pióro niewiadomego pochodzenia zostało dopisane do twojego ekwipunku. Otrzymujesz ode mnie 150 punktów doświadczenia oraz osiągnięcie Dobrze wysmażony. Tilly, w wyniku kontaktu z Aniołem i przebywania w pobliżu czarnego i białego deszczu, otrzymujesz dodatkowy punkt zatrucia magicznego i od tej pory wynosi ono 2. Spotkanie z żywym trupem i wszystkie wydarzenia dzisiejszego dnia wywołały w tobie pewien rodzaj traumy. Do połowy fabularnego marca, będziesz odczuwać jej dotkliwe skutki, często nie mogąc spać po nocach i z trudem mogąc opanować drżenie dłoni. Oprócz tego, w wyniku przebytego stresu, masz trwający miesiąc atak goryczki. Do końca fabularnego marca rozpoczynając wątek powinnaś rzucić kością k6. W przypadku wypadnięcia wyniku 1 magia wokół ciebie będzie się zbierać i reagować z otoczeniem. Powinnaś wtedy rzucić kością k100 i odnosząc się do numeru wybrać czar z listy dostępnej w Księdze Magii, licząc po kolei od góry (sortowanie alfabetycznie według nazw). Zaklęcie nie będzie rzucone przez ciebie, będziesz je mogła uznać za magiczną anomalię, a tym samym nie będzie mieć znaczenia twój poziom w danej dziedzinie magicznej. Otrzymujesz ode mnie 150 punktów doświadczenia oraz osiągnięcie Dobrze wysmażony. Judith, w wyniku kontaktu z Aniołem i przebywania w pobliżu czarnego i białego deszczu, otrzymujesz dodatkowy punkt zatrucia magicznego i od tej pory wynosi ono 3. Spotkanie z odzywającym się do ciebie Aniołem z przestrzeloną głową wywołało w tobie dziwne zmiany. Po raz pierwszy dostrzegłaś taką potworność i po raz pierwszy miałaś tak bezpośredni kontakt z tego typu istotą. Do połowy fabularnego marca, będziesz odczuwać dziwne zimno przechodzące przez całe twoje ciało, na samo wspomnienie o tej istocie. Ponadto w tym czasie rozpoczynając nowy wątek powinnaś rzucić kością k3. W przypadku wyrzucenia 1, przed twoimi oczami pojawi się jego obraz, wskazujący na ciebie palcem. W tym czasie twoje gałki oczne zajdą bielą, a twoje ciało rozpali się do czerwoności. Nie będzie to bolesne dla ciebie, tylko dla osób, które będą cię dotykać — to będzie zachowywać się niczym nagrzany metal i będzie mogło powodować poparzenia na ich ciele. W tym czasie będziesz na półprzytomna, skupiając się na iluzji Anioła. Słowa będą do ciebie docierać, ale nie będziesz zorientowana w sytuacji. Będzie to stopniowo mijać w przeciągu minimum 1 tury postów (może trwać dłużej, zależnie od twojego odegrania). Białe pióro niewiadomego pochodzenia zostało dopisane do twojego ekwipunku. Otrzymujesz ode mnie 150 punktów doświadczenia oraz osiągnięcie Dobrze wysmażony. Laurie, w wyniku kontaktu z Aniołem i przebywania w pobliżu czarnego i białego deszczu, otrzymujesz dodatkowy punkt zatrucia magicznego i od tej pory wynosi ono 2. Wydarzenia z ulicy Portowej wywołały w tobie szok i traumę. Jej konsekwencje będziesz jeszcze odczuwać do połowy fabularnego marca, kiedy to będziesz przebywać na oddziale magicznym szpitala. Obok ciebie w sali będzie leżeć inny mężczyzna (jego dane i powody znalezienia się tam możesz wymyślić samodzielnie, w przypadku chęci odegrania tego). Lekarze potwierdzą, że w wyniku traumy zachorowałeś na wycieki niezidentyfikowane. Wycieki niezidentyfikowane oraz PTSD zostało dopisane do twojego stanu zdrowia w karcie postaci. Otrzymujesz ode mnie 50 punktów doświadczenia oraz osiągnięcie Dobrze wysmażony. Jiahao, bezpiecznie skryłeś się w sklepie i ominęły cię wszystkie zdarzenia mające miejsce na ulicy portowej. Nie masz o nich żadnej fabularnej wiedzy aż do momentu pozyskania jej od którejś z postaci biorącej czynny udział w wydarzeniu. Otrzymujesz ode mnie 10 punktów doświadczenia oraz osiągnięcie Dobrze wysmażony. Wszystkie kwestie techniczne, punkty i odznaka w najbliższych chwilach pojawią się w waszych profilach, podobnie jak aktualizacja punktów zatrucia magicznego. Mistrz Gry jeszcze raz dziękuje za udział w wydarzeniu i życzy owocnego lizania ran. Wszyscy z tematu |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Josh Anawak
PŻ : 144
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 22
WIEDZA : 15
TALENTY : 6
1 marca roku 1985 Ren Sai i Josh Anawak Od pewnego czasu ból pleców narastał. Czuł go zwłaszcza zimą, gdy pochylając się na sieciami i metalowymi kratkami na kraby, chłodny wiatr zwiewał jego ubranie. Praca na kutrze była niezwykle ciężka jednak uczciwa. Dawała mu poczucie niezależności i jakiejkolwiek stabilizacji, której potrzebował by wieść spokojne monotonne życie na własnych zasadach. Długie lekko pofalowane włosy związał w harcap, zupełnie jakby ten gest miał ukryć jego nieujarzmione dziedzictwo. Niewielki kuter kołysał się przycumowany, w rytmie pływów falach, nauczył się manewrować swoim ciałem w ten sposób, by nie przewrócić się gdy wyładowywał plastikowe skrzynki wypełnione porannym połowem. Było poza sezonem więc nie spodziewał się, że restauracje przyjmą dużo spośród złowionych przez niego ryb. Zwykle skupowali jeden konkretny gatunek danego dnia. Josh miał już wyczucie i cześć z odłowu wypuszczał do oceanu, by się nie zmarnowało. Niesprzedane do punktów gastronomicznych, oferował przechodniom wprost z paki swojego pick upa, resztę zaś starał się przerobić najczęściej wędząc, rybne opady z kolei używał jako zanęty dla krabów i homarów. Wszystko w jego działaniu było oszacowane o wyrządzanie jak najmniejszej szkody naturalnemu środowisku oceanicznemu. Tym razem nie było inaczej. Stał na na pace zrdeszcznie filetując dorsza na życzenie starszej kobiety. Było wcześnie rano, zimno przemoczonych rękawic zdawało się sięgać kości jego dłoni. Pociągnął nosem gdy dojrzał znajomą sylwetkę. Podał kobiecie reklamówkę z przygotowaną rybą i uśmiechnął się w podziękowaniu gdy wrzuciła kilka dolarów do jego metalowej puszki. Nigdy nie brał pieniędzy od ludzi, resztki ryb raczej rozdawał niźli sprzedawał, zresztą nie miał też możliwości stałego wkładania i ściągania rękawic tak by nie pobrudzić banknotów, więc był to jego sposób na ten cały handel. Nic dziwnego, że pozostawał na granicy biedoty a ubóstwa. Wiedziałem, że jeszcze Cię spotkam.- Uśmiechnął się do chłopaka, który był jego częstym klientem a ostatnimi czasy spotykali się również w klubie nocnym. Podszedł do krawędzi naczepy i kucnął by jak najpełniej zrównać się ze swoim odbiorcą. Mam wędzonego gromadnika i świeżego golca jest z rodziny łososiowatych … Rzucił kilka informacji, zupełnie jakby oprowadzał go po świecie ryb. W istocie troszkę tak było bo z tego co zauważył chłopak, lubił eksperymentować i zawsze brał od niego coś innego, zupełnie jakby sprawdzał wybór i szukał swoich ulubionych gatunków. Może właśnie dlatego codziennie przygotowywał coś innego. Zmuszał go do kreatywności, zupełnie jakby toczyli miedzy sobą swojego rodzaju grę. Przymknął oko jakby się z nim droczył. Mam też ikrę gromadnika. Ale nie przy sobie. Ostatnio czytał, ze ikra gromadnika mieszana z wasabi jest swoistego rodzaju przysmakiem Japonii. |
Wiek : 29
Odmienność : Niemagiczny
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : rybak/biolog oceaniczny
Ren Sai
ANATOMICZNA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 17
Biała piana piętrzyła się na czubkach fal, uderzających prosto w drewniane pale, na których opierał się most. Przycumowane łodzie, co jakiś czas kołysały się nieznacznie, niesione delikatnym ruchem wody. To miejsce przypominało mu nieco Otaru*, chociaż może wcale nie było aż tak podobne, a zadziałało coś na kształt sentymentu? Jak żyw pamiętał jeden z Festiwali Fali, parne powietrze lipcowego miesiąca i te lampiony wypływające na wodę, które jako dziecko również udało mu się wypuścić wraz z ojcem. To było praktycznie tuż przed ich wyjazdem do Hellbridge. Wiedział dokąd doprowadzą go wspomnienia o ojcu, szybko więc wyparł je ze swoich myśli, koncentrując się na okolicy. Przystanął na kilka chwil i nieco szczelnej owinął się cienkim szalikiem w szkocką kratę, który kupił na pobliskim targu za dolara. Im bardziej przyglądał się portowi, tym więcej różnic dostrzegał. Zapach jednak pozostawał niewątpliwie ten sam, choć tu jego wrażliwy nos zaczynał wyczuwać jeszcze nieco mdlący zapach potu, gdy przechodził koło jednego z rybaków. Ostatecznie ruszył dalej, mijając czasami kubły pełne ryb, niektórych jeszcze żywych, ale dogasających bez odpowiedniej ilości wody. Słabe. Bezbronne. Poruszały lekko paszczą, jakby walczyły o każdy oddech. Ostatecznie oderwał od nich wzrok, nie czując potrzeby użalania się nad rybami, które i tak prędzej czy później trafiłyby na czyjś talerz lub zostały zjedzone przez inne drapieżniki. Gdy dotarł na miejsce, niemal od razu skierował spojrzenie oczu o migdałowym kształcie na człowieka, który już od jakiegoś czasu zaopatrywał go w ciekawe i całkiem smaczne okazy. Czy można połączyć przyjemne z pożytecznym? Okazało się, że tak, skoro poznali się w jednym z nocnych klubów, a to z kolei doprowadziło do jakże pożytecznego zdobycia świetnych okazów do spożycia. Uwielbiał ryby, czy to przyrządzane na surowo, czy wędzone nie miało to dla niego większego znaczenia. - Brzmi tak, jakbyś na mnie czekał. - Wykrzywił kąciki ust w nieznacznym uśmiechu, pozwalając sobie na lekką, zadziorną nutę w głosie. Przesunął spojrzeniem po twarzy swojego rozmówcy, chwilę później dodatkowo poprawiając kołnierz swojego cienkiego płaszcza, gdy chłodnawe powietrze wdarło się pod jego poły. Zdecydowanie powinien ubrać się cieplej, szybciej wytracał ciepłotę ciała, może i jemu zdarzyło się złapać jakiś wirus od swoich klientów? I znów spojrzał się na rozmówcę, jakby miał wewnętrzną potrzebę, by osoba, która do niego mówiła, wiedziała, że jej słucha. -Golca na pewno wezmę, podoba mi się smak łososia. Gromadnika również, może dwie sztuki. Połów udany? - Ren wsunął dłonie do kieszeni swojego płaszcza, raz zerkając na wargi towarzysza, który zdawał się czerpać przyjemność z opowiadania mu o rzeczach związanych ze swoim zawodem. Na wieść o tym, że mężczyzna nie miał przy sobie ikry, poczuł to osobliwe ciepło, które rozeszło się po jego ciele, w końcu pozwalając odetchnąć od chłodu. Wysunął dłoń z kieszeni i zerknął na zegarek, który oplatał jego nadgarstek na splecionym, brązowym rzemyku. - Nie skończyłeś przypadkiem? Mógłbym osobiście odebrać ikrę. - Rzadko kiedy tak często chciał spotykać się z innymi ludźmi, tym razem jednak miał wrażenie, że złapał na sieć całkiem ciekawy okaz, któremu chciał poświęcić więcej swojego cennego czasu. - Zapłacę za wszystko na miejscu… - Podniósł spojrzenie na twarz mężczyzny, w głosie mając tę osobliwą obietnicę, która zawibrowała w powietrzu. Nie zwykł się nikomu narzucać, więc zawoalował własne intencje w chęci opłacenia “zamówienia” łącznie. *Otaru - Miasto portowe na terenie Hokkaido, nazywane inaczej “Małą beczką”. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Właściciel sklepu z perfumami, alchemik
Josh Anawak
PŻ : 144
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 22
WIEDZA : 15
TALENTY : 6
Uśmiech z twarzy Josha nie znikał jednak zmrużył nagle lewą powiekę starając się osłonić oko przed promieniem słońca, strzelającym zza dachu jednego portowego budynku. Nadal był nieco skołowany wspominając tamtą noc gdy go poznał w klubie nocnym. Chłopak o egzotycznej urodzie, może i z charakteru zdawał się być bardziej wycofanym i nieśmiałym, to jednak zaskoczył go nie raz śmiałością i wyzwoleniem. Fine- Padło nagle energicznie, gdy rybak podniósł się z kucek, na których trwał by zrównać się z chłopakiem i nad nim nie górować. Paka samochodu zakołysała się miarowo pod wpływem gwałtowności jego ciała. Już miał zdejmować gumowe rękawice, gdy do jego auta podeszła starsza kobieta. Już pierwszy rzut oka zdradzał coś niepokojącego w jej postawie. Może była to kwestia tego z jaką uwaga przypatrywała się rybakowi? Uważnie, niczym drapieżnik gotowy do skoku. Ale w blikach jej oczu, kryło się coś czego nie mógł od razu zinterpretować. Josh pochylił się ponownie i przywitał kobietę tym samym uśmiechem jaki oferował chłopakowi jeszcze przed chwilą. Był szczery, uprzejmy i nie miał w sobie za grosz manieryzmu. Pani Black! Dzień dobry, to co zwykle? - Zapytał ładnie ubranej w gruba jesionkę kobiety, wpatrywała się z nieustępliwością w jego twarz. Zdawało się, że nie jest w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Po prostu patrzyła, jednak gdy milczenie się przedłużało, zadziwiająco drżącym głosem odpowiedziała szybkie: -Tak. I zerknę ukradkiem na Japończyka. Gdy to zrobiła chłopak mógł dostrzec na jej szyi łańcuszek, podobny do tego jaki posiadali wszyscy wyznawcy. Josh najwidoczniej tego nie zauważył. Bo z pojemnika z lodem, wyjął olbrzymiego suma atlantyckiego i bez słowa przyłożył do ryby nóż. Rozciął brzuch zwierzęcia począwszy od odbytu w który włożył końcówkę ostrza aż po głowę, jednym prostym cięciem. Ryba jeszcze się poruszała gdy wyciągał z niej zręcznym ruchem wnętrzności, przytrzymując ją za skrzela. Pracował naprawdę szybko i precyzyjnie. Po chwili ściągnął jedną gumową rękawicę by chwycić foliową reklamówkę, w którą drugą dłonią wrzucił rybę do środka. Nawet tak prosty gest pokazywał, że mężczyzna wszystko robi z przemyśleniem i nie chce umazać folii resztkami ryby. Zmuszając niejako kupujące by brudził sobie dłonie. Gdy jednak rybak się poniósł. Syknął z bólu i lekko wygiął się do tyłu. Uśmiechnął się jednak, maskując swoje zwyrodnienie stawów. Nie oszukał jednak kobiety, która od razu z torebki wyjęła dyskretnie coś i zasłoniła to 5$ które chciała wręczyć rybakowi. Ren mógł poczuć jednak charakterystyczna zapach kadzidła uśmierzającego ból. Proszę niech pan weźmie…-W jego głosie brzmiało coś na wzór desperacji i troski tak dziwnej od przypadkowego kupującego rybę. Josh jednak uśmiechnął się delikatnie i podał kobiecie reklamówkę. Nie trzeba! Wiem, że doglądała pani mojego dziecka aż do jego ostatnich dni. Nie mógłbym… Powtórzył jej coś co mówił już wielokrotnie chcąc przełamać opór kobiety. -Proszę..-Wyszeptała niemal z zaciśniętymi zębami i zerknęła na Japończyka. Najpewniej powiedziałaby coś więcej jednak nie mogła sobie na to pozwolić. Szybkim nerwowym ruchem schowała banknot, jednak kadzidło nadal trzymała w powietrzu. -…to chociaż to… Proszę zapalić na chwilę jakby bardzo bolało. - Poprosiła nieustępliwie trzymając wyciągnięta dłoń w stronę chłopaka. -Szałwia? Mówi dziadek je lubił, dziękuję.- Powiedział uprzejmie i zabrał przedmiot chowając go do kieszeni kurtki. Bardziej by sprawić przyjemność kobiecie niźli wierząc że dym cokolwiek zmieni w jego życiu. Kobieta wpatrywała się jeszcze w jego twarz, na chwilę dotykając palcami rękawiczki chłopka jakby walczyła z samą sobą i chęcią przytulenia go. Jednak bez słowa po prostu odeszła, tak po prostu, przyspieszając kroku. Wsiadaj do środka bo zmarzniesz. Rzucił w stronę chłopaka pokazując mu głową w kierunku szoferki. |
Wiek : 29
Odmienność : Niemagiczny
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : rybak/biolog oceaniczny
Ren Sai
ANATOMICZNA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 17
Czasami kusiło go, by wprowadzić Josha do świata pełnego magii - może nie tyle wprowadzić, co mieć swobodę korzystania z niej, gdy zachodziła taka potrzeba. Nie był jednak gotowy na konsekwencje, jakie mogłyby na nich spaść, gdyby ktoś się dowiedział o tym zakazanie czynie. Już teraz sporo ryzykował spotykając się z nim. Do tej pory poznał go bardziej od strony jego fizys, niewiele wiedział o tym jaka była jego przeszłość, jakie posiadał plany, zresztą nie zamierzał się z nim wiązać na stałe. Nie potrafił aż tak dopuścić kogoś do siebie i wziąć za niego odpowiedzialność, czy skazać się na patrzenie jak cierpi…tak, jak jego ojciec. A jednak coś przyciągało go do tego człowieka, może to jego prosty sposób bycia? Otwartość? Podniósł kącik ust, gdy Josh zgodził się na jego propozycję, jednak wzrok automatycznie skierował się na kobietę, która nagle znalazła się w polu widzenia. Stanął nieco z boku, by światło słoneczne nie padało bezpośrednio na jego twarz i poprawił lekko szalik, żeby zachodził bardziej na jego brodę, gdy chłodniejsze powietrze zdawało się wdzierać pod jego ubranie. Pierwsze co przyszło mu na myśl, to fakt, że kobieta znała jego rozmówcę. Dlaczego ktoś obcy miałby tak długo i dokładnie spozierać na drugą osobę? Była chora? Ciekawa? Oczywiście nie mógł tego wykluczyć. Wydawało mu się jednak, że zachowywała się tak, jakby wiedziała kim jest, co ciekawe Josh za to zachowywał się tak, jak do każdego klienta. Właściwie, co go to interesowało? Miał odwrócić wzrok, po prostu poczekać aż mężczyzna skończy obsługiwać kobietę, ale w momencie gdy powoli odwracał głowę, w świetle słońca coś delikatnie mignęło. Nie zwykł się wtrącać w czyjeś sprawy, jednak sytuacja nieco go zaintrygowała. Do wrażliwego nosa szybko dotarła charakterystyczna woń ryby, którą Josh tak wprawnie wypatroszył. Ta kobieta opiekowała się dziadkiem Josha? Znali się, są w dobrych relacjach, może martwi się o niego i dlatego tak go obserwuje. Miałoby to sens, zwłaszcza, że kobieta kolejnym gestem tylko to potwierdziła. Ren miał bardzo dobry węch, a teraz wiatr niósł zapach kadzidła jeszcze wyraźniej. Nie wyczuwał w tej woni niczego podejrzanego, a przecież doskonale orientował się w różnych rodzajach trucizn. Musiała być bardzo zżyta z jego towarzyszem, skoro tak bardzo nalegała na przyjęcie podarunku, który ma mu pomóc wyleczyć ból. Skoro tak dobrze go obserwowała, to pewnie zauważyła jego przejawy. Było w niej jednak coś dziwnego, z jakiegoś powodu kojarzyła mu się z jego własną matką. Obserwował ją jeszcze przez kilka chwil, nawet wtedy gdy odwróciła się od nich i ruszyła brukowaną ścieżką w swoją stronę, by za jakiś czas zniknąć między snującymi się w okolicy ludźmi. -Zapal godzinę przed snem. - Odparł na słowa Josha, jakby chciał w ten sposób zasugerować, by posłuchał kobiety. Rano ból powinien być mniej odczuwalny, sam przygotowywał niejednokrotnie takie kadzidła i wiedział, że potrafiły uśmierzyć niejeden ból. Wsunął dłonie do kieszeni płaszcza, napotykając pod palcami niewielkiego rozmiaru scyzoryk, który dostał jakiś czas temu od swojego znajomego. Nigdy go jeszcze nie użył, głównie dlatego, że miał zawsze przy sobie odpowiednie igły, nasączone różnego rodzaju truciznami. Przy Joshu na szczęście nie musiał ich używać, ale kto wie czy kiedyś nie zostaną zaatakowani? Wolał być na ten czas przygotowany. Wsiadł do szoferki, od razu pocierając wewnątrz dłoń o dłoń, czując, że nie ubrał się za stosownie do pogody. Jeśli Josh wsiadł do środka, Ren przesunął spojrzeniem po jego ciele, nie mogąc się doczekać, aż wsunie palce w długie pasma jego włosów, które co jakiś czas smyrały jego skórę przy bliższym kontakcie. Im mniej przestrzeni ich dzieliło, tym bardziej czuł się osobliwie przyciągany do niego. - Długo znasz tą kobietę? - Zagaił, próbując skierować swoje myśli na zupełnie inny tor. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Właściciel sklepu z perfumami, alchemik