Dzieciństwo pod językiem pozostawiało gorzki posmak żalu. Duży dom od zawsze wydawał się Arlo pusty, zimny, pozbawiony rodzicielskiej obecności. Był jak uśmiechy, które pojawiły się na ustach matki, ale nie obejmowały oczu i szorstki jak papier ścierny głos ojca, który, od czasu do czasu, czytał mu bajki na dobranoc.
Ojciec - teoretyk magii, którego specjalizacją była magia powstania - często wyjeżdżał, a gdy wracał, większość czasu, umazany smarem, spędzał w garażu, gdzie, zupełnie odizolowany od życia, które toczyło się w dwupiętrowym, odziedziczonym przez niego domu, konstruował mechanizmy własnego pomysłu; zwał je pieszczotliwie małymi Frankensteinami.
Małe Frankensteiny zawsze Arlo fascynowały i właśnie dlatego, wiedziony ciekawością, zakradał się do pracowni i w kompletnej ciszy kontemplował, jak ojciec, obracając w palcach drobne elementy, z pomocą magii powstania, z chirurgiczną precyzją, a także niesamowitą cierpliwością, niezrażony niepowodzeniami, tworzył kolejne mechanizmy. Czasem, kiedy zaoferowany swoją pracą mężczyzna, zdał sobie sprawy z towarzystwa syna, prowadził długie na kilkanaście minut monologi. Jego wywody były wystarczające, by wzbudzić w pierworodnym zainteresowanie, które nigdy nie zostało przez niego dostatecznie zaspokojone. Zawsze urwał w połowie zdania, jakby rzucał mu wyzwanie –
zgłęb temat, dowiedz się więcej i wróć, co było zapewne jego sposobem komunikacji ze swoim dzieckiem. Ostatecznie Arlo, cierpiąc na niedosyt wiedzy, swoje kroki skierował do rodzinnej biblioteki Abernathy, gdzie w jej zaciszu, książka po książkę, zgłębiał arkany magii powstania, lecz z początku nie wszystkie poruszane w tomiszczach zagadnienia były dla wówczas siedmioletniego chłopca zrozumiałe, a Francis na pytania nie odpowiadał, w ramach odpowiedzi albo wzruszał ramionami, albo dociekliwość swojego potomka kwitował lekkim zarysem uśmiechu, albo wskazywał coś na stworzonych przez siebie planach kolejnej konstrukcji. Zrozumienie przyszło z czasem, z wiekiem, z zgromadzonym przez lata doświadczeniem, zupełnie tak, jak magia, która, choć od zawsze płynęła razem z krwią w żyłach Haviego, przebudziła się w nim zupełnym przypadkiem.
Chociaż od tamtego incydentu minęło kilkanaście lat, nadal pamiętał ciepło przepływające przez sploty skóry, kumulujące się w opuszkach palców, gdy, za sprawą niezwerbalizowanego
Crysonoros podniesione
nie dotykaj, wybrzmiewające z matecznych ust, zostało zagłuszone przez wysokie fale dźwiękowe, które pod postacią krzyku odbiły się od ścian pomieszczenia, gdy dziecięca, naiwna fascynacja, zdradzająca słabość do błyskotek, popchnęła go ku szkatułce z biżuterią kobiety.
Protest matki nie przyniósł upragnionego przezeń rezultatu. Było na to stanowczo za późno. Palce Arlo zamknęły się na naszyjniku z zielonego opalu, z jakim zazwyczaj się nie rozstawała i właśnie wtedy poznał jego sekret – zaklęty był w nim jeden z demonów, Leraje, przez którego skóra dłoni zaczęła piec i swędzieć. Informacji o nim Arlo był zmuszony szukać na własną rękę, bo kobieta nie wyjaśniła mu, dlaczego nosiła pod sercem demona. Zawiozła go natomiast do szpitala, gdzie był zmuszony, w izolacji, spędzić kilka dni.
Matka, eks miss Maine, z krótkimi epizodem w modelingu, nosiła w sobie niespełnione ambicje. Usiłowała je zapełnić niewielkim sklepikiem przy ulicy handlowej w Little Poppy Crest, gdzie sprzedawała świece i kadzidła tworzone własną ręką. Aby zrekompensować sobie nieobecność małżonka, jak i brak adoracji, oraz udowodnić samej sobie, że nadal jest atrakcyjna, wkrótce po tym, jak Arlo był bliski ukończenia piątego roku życia, wdała się w epizodyczny romans. Dziewięć miesięcy później na świecie powitała źródło wielu nieprzespanych nocy - Scarlett.
*
Kiedy, w szesnaste urodziny, obracał swój własny pentakl między palcami, był już pewny, jaką drogą chce podążać.
Godziny, jakie spędził w szkole kościelnej, a potem na tajnych kompletach, nie poszły na marne i trafiły na żyzny grunt. Nawet jeżeli obszar jego zainteresowań ograniczył się głównie do magii powstania i demonologii, zaznajomił się również z repertuarom zaklęć z zakresu magii odpychania, gdyż jej defensywno-ofensywne możliwości mogły zapewnić mu pozorne bezpieczeństwa, gdy zaglądał w miejsca, do których zaglądać nie powinien.
Pierwsze przyzwanie demona pod językiem pozostawiło kwaśny posmak rozczarowania. Mdliło go od zapachu olejku z białej werbeny, chociaż podejrzewał, że mogła być to wątpliwa zasługa alkoholu, którego, nie współczując własnej wątrobie, wlewał sobie do gardła dnia poprzedniego. Belial, którego usiłował zachęcić do współpracy, choć zjawił się na jego wezwanie, nie chciał współpracować, co zademonstrował, odcinając pokój od światła. Ciemność, jaka zapadła, zacisnęła gardło Arlo w supeł. Czuł strach usiłujący zacisnąć się pięścią na żołądku. Zakleszczył drżącą dłoń na kieszonkowym zegarku, w którym chciał zamknąć demona. Zimne drgawki rozlały się po całym jego ciele, jakby istota z Piekła usiłowała go opętać. Uczucie te minęło, kiedy wyszeptaną
Leviorą oświetlił wnętrze własnej sypialni. Wcześniej doktryny Kościoła Piekieł nie zachęcały go do uczestnictwa w Mszach i dopiero po tym incydencie, czując nadal przesuwające się pod skórą płytkie dreszcze, modlitwy do Lucyfera częściej zaczęły układać się na wargach, ale nie wybrzmiewały nazbyt często z jego krtani, kwestia wiary, w dalszym ciągu, pozostała dla niego marginalnym środkiem do celu.
Kolejne, drugie przyzwanie demona pod językiem pozostawiło słodkawy posmak zwycięstwa oraz, do pakietu, przyjemny dreszcz ekscytacji wędrujący wzdłuż linii kręgosłupa.
Kilka kropel olejku z piwonii skropiło jego skórę, gdy zawartość małej, szklanej fiolki przelał do porcelanowej misy. W zapachu, który unosił się w powietrzu, czuć było kwintesencje lata - świeżość, słodycz i delikatność. Promienie słońca, będące jednym z dwóch źródeł światła, prześlizgnęły się po jego policzkach, jednak nie pozwolił, by pod sklepieniem czaszki rozpętał się chaos. Broszka w kształcie cykorii wylądowała na dnie naczynia i wtedy też pierwsze słowa rytuału przywołującego demony zakradło się na jego usta. Zjawił się po upływie trzech sekund. Poczuł jego obecność pod mrowiącymi opuszkami palców i w drżeniu płomieni świec. Potem usłyszał jego charkliwy, niezadowolony głos przy ucho. Przemawiał do niego w języku, którego nie rozumiał. Wydawało mu się, że cień namalował jego sylwetkę na ścianie. Tym razem, w pełni koncentrowany na celu, lęk schował w drżącym sercu. Nie zwlekał. Sześć sekund później, ze spokojem w głosie, wyrzucił z siebie kolejną inkantacje wiążącą piekielne stworzenie w elemencie biżuterii.
Ledwie nazajutrz Bael, zamknięty w broszce, pomógł mu zrozumieć podsłuchaną, toczącą się w języku niemieckim rozmowę dobiegającą z lekko uchylonych drzwi ojcowskiego gabinetu, dzięki której kolejne sekrety, jakie skrywała przed nim magia powstania, znalazły się w zasięgu jego dłoni.
*
Kiedy na kartonie z mleka widzisz dobrze znaną ci twarz, która należy do kogoś, z kim rozmawiałeś ledwie kilka dni temu, a pod jej zdjęciem widnieje krzykliwe MISSING, czujesz odrętwiające dreszcze rozprzestrzeniające się po całym ciele. Myśl, by zasilić szeregi służby mundurowych, zakiełkowała w jego umyśle między czternastymi a piętnastymi urodzinami – pojawiła się nagle, jak burza w środku lata, pod wpływem wydarzenia, które przewróciło jego świat do góry nogami - i wydała plonu zaraz po zakończeniu licencjatu z wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych, gdzie zdobył podstawą wiedzę z obszaru prawa, a na dodatkowym kursie pozyskał miniumum wiedzy z obszaru zarządzania i ekonomii, którą spożytkował, gdy, w trakcie wakacji, wspomagał matkę w prowadzeniu jej skromnego sklepu, jednakże to komisariat lokalnej policji stał się jego drugim domem. Tam, od czterech miesięcy, jego partnerem jest Yadriel Venoir. Poprzedni, obecnie hospitalizowany, być może już nigdy nie wróci na swoje stanowisko, choć paradoksalnie jego wypadek, przynajmniej oficjalnie, nie miał nic wspólnego ze służbą w policji.
Pierwszą akcję w mundurze Havi najprawdopodobniej zapamięta do końca życia; pod językiem pozostawiła posmak tytoniu i mocnej kawy.
Sekunda mijała za sekundą. Czas był odmierzany przez niespokojne bicie organu w klatce piersiowej. Czuł, jak serce drżało nieznośnie w piersi, choć skoncentrował myśli wokół ciężącego mu w u dłoni pistoletu, wokół którego zacisnął lepkie od potu palce, kiedy pokonywał kolejne stopnie prowadzące do mieszkania numer pięć na pierwszym piętrze nieutrzymanej w dobrej kondycji kamienicy w Sonk Road. Papieros, być może, pomógłby mu zapanować na nerwami, ale, stawiając krok za krokiem, kontakt z nałogiem musiał odroczyć w czasie. Zanim dotarł do właściwych drzwi, otworzyły się gwałtownie i wybiegł z nich mężczyzna.
- Stać, policja! - Był z siebie dumny, że głos chciał z nim współpracować, gdy lufę pistoletu wycelował w sylwetkę uciekiniera. Odnotował wtedy, że palce przestały drżeć. Uchwyt na rączce broni był pewniejszy.
Mężczyzna nie posłuchał, nie wypełnił polecenia. Sięgnął do kieszeni kurtki. Arlo, napędzony adrenaliną, nie zwlekał. Odgłos wystrzału ze służbowego pistoletu był ogłuszający; jeszcze przez chwile, kilkanaście sekund zamkniętych w dziesięciu uderzeniach serca, brzęczał mu w uszach. Pomimo iż wcześniej wiele czasu spędził na strzelnicy, pierwszy raz strzelał do człowieka, chociaż w myślach, na potrzeby własnego komfortu psychicznego, wolał go odczłowieczyć i nazwać ruchomym celem. Nie spudłował. Trafił tam, gdzie chciał – w prawe ramię. Nóż, po który sięgnął mężczyzna, wypadł mu z ręki i z brzdękiem skonfrontował się z podłożem. Minutę później zimna stal kajdanek zamknęła się na jego obu przegubach.
*
— Scarlett zaginęła — usłyszał drżący, zlękniony głos matki w słuchawce telefonu, którą przycisnął do ucha.
W pierwszej chwili nic nie powiedział, zamiast tego zaciągnął się papierosem. Evander, stojący w progu kuchni, opierający się framugę drzwi, skutecznie odwracał uwagę Arlo od kobiecego głosu.
— Na Lucyfera, Arlo, słyszysz mnie?
Usiadł przy stole kuchennym, odwracając się plecami od współlokatora, by skupienie nie musiało konkurować z dwoma silnymi bodźcami naraz.
— Słyszę.
Zgasił peta o gruby rant popielnicy.
— Pewnie znowu wzięła stopa i…
Mówiła, nakręcona niczym katarynka, coś o autostradzie numer 16 i licznych zaginięciach, które, na przestrzeni lat, wyłącznie się nasiliły, a policja bezradnie rozkłada ręce, tymczasem lista zaginionych kobiet rosła. Matka jednak, w obecnym stanie emocjonalnym, nie mogła pojąć, że władza stanowej policji w Maine tam nie sięgała - to problem Kolumbii Brytyjskiej. Nawet gdyby Scarlett zniknęła na drodze, która rozpoczynała się na granicy z Albertą, gdzie bezkresna preria stykała się z Górami Skalistymi, Arlo miałby związane ręce. Nie miał tam znajomości.
— Jesteś policjantem. Zrób coś.
Chwycił w palce pocztówkę wysłaną raptem wczoraj z Kalifornii.
Duszą tam kobiety, ale jest słonecznie zostało nakreślone ręką siostry. Czemu udała się właśnie tam, do miasta, przed którym ją ostrzegał i które sprzyjało seryjnym mordercom? W Los Angeles, od połowy lat 70-tych, zaginęło mnóstwo kobiet, w tym celu powołano specjalny oddział policji. Scarlett o tym wiedziała, więc dlaczego akurat tam?
— Słuchaj — wtrącił się w końcu — musisz zgłosić oficjalne zaginięcie, choć wątpię, że zostanie potraktowane poważnie. Scar, w świetle prawa, jest dorosła i wielokrotnie znikała z domu.
— Nie rozumiesz, Arlo, ona zaginęła! Nie ma jej od dwóch miesięcy! Mam złe przeczucie! — Spanikowany głos matki balansował na granicy histerii, wkrótce zatem, jak to miała w zwyczaju, podniosła go do krzyku. — Miałam sen! Musiało wydarzyć się coś złego!
Matka i jej przeczucia - materiał na książkę.
Konsultowałaś go z wróżką?, chciał zapytać ze szczyptą złośliwości, ale w porę ugryzł się w język.
Czasem zapominała, że Scarlett nie była już małą, bezsilną dziewczynką, która bez pytania wymykała się z domu, by spędzić dodatkowe parę godzin na plaży w Maywater. Wielokrotnie sam, na własnej skórze, posmakował syreniego lamentu siostry.
— Odzwonię wieczorem.
Odłożył słuchawkę.
Wieczorem, zamiast zadzwonić do kobiety, odesłał Scarlett krem z filtrem, który zostawiła w łazience, z krótkim dopiskiem
przywieź słońce.
To nie pierwszy raz, gdy przepadła, jak kamień w wodę, bez wieści. Zawsze, w końcu, pojawiała się na progu jego mieszkania, którego dostał od rodziców na nowej drodze życia, gdy, zaraz po powrocie do Saint Fall, zadeklarował odcięcie się do rodzinnego majątku, by w końcu, po zakończeniu edukacji wyższej, żyć na własny rachunek, z pensji policjanta i dorywczych zaleceń na zaklinanie. Zjawiała się ponownie w jego życiu z delikatnym uśmiechem wijącym się na wargach i złośliwościami tańczącymi na opuszku języka, ale zdecydowanie rzadziej szukała kontaktu z paranoiczną matką. On, tradycyjnie, nie pytał gdzie była. Już od dawna przestała dzielić się z bratem swoimi sekretami i sam wolał, by zatrzymała je dla siebie. Czasem, tego samego dnia, zabierała swoje rzeczy i znowu znikała na długie miesiące, kontaktując się z nim sporadyczne, tylko po to, by, zgodnie ze założoną mu wcześniej obietnicą, dać mu znać, że żaden z grasujących na terenie Stanów morderców, których aktywność, zwłaszcza w latach 80 się zwiększyła, nie odebrał jej życia. Ta świadomość Arlo w zupełności wystarczała.
*
Telefon w życiu Arlo pełnił ważną rolę. Gdy rozdzwonił się w środku nocy, zmarszczka zdziwienia nie przecięła tafli jego czoła. Podobnie jak pijacki bełkot wydobywający się po drugiej stronie aparatu. Chociaż ani jedno, ani drugie nigdy nie wróżyło niczego dobrego, ubrał się, wsiadł do samochodu i zajechał pod klub, w którym bywał sporadycznie, ale nigdy po to, by wypić kilka drinków. Kiedy wszedł do środka, znajomy barman tradycyjnie wskazał mu dłonią drogę do loży VIP, gdzie zastał wymykający sie spod kontroli choas. W pomieszczeniu unosiła się dusząca woń kubańskich cygar i równie drażniąca burbona. Karty leżały rozsypane na podłodze.
Podejrzanie Havillarda się potwierdziły. Duer, z przyklejonym do ust grymasem samozadowolenia, za sprawą silnego uścisku obcych dłoni, przytulał twarz do ściany. Zapewne wygrał wszystkie rozdania. Zapewne został oskarżony o oszustwo. Zapewne ktoś - lub coś - mu w tym pomogło. I zapewne Arlo tym razem nie powinien interweniować, bo być może wówczas Philip w końcu wyniósłby z tego zdarzenia coś więcej poza ubytkiem w jedynce i sinej skórze, jednak wyrzuty sumienia podgryzły go od środka, bo niewykluczone, że to wyniku jego eksperymentu, a właściwie niewinnego żartu Duer znalazł się w tym nieciekawym położeniu. Dwa kroki, które postawił w kierunku napastnika, przypieczętowały jego decyzje.
Butelka, rozbita na jego ramieniu, igłami bólu wywołane przez dwa, szklane odłamki wtopiła się głęboko w skórę. Zacisnął zęby na dolnej wardze, by stłumić syk, przez co nie zarejestrował wymierzonego w jego kierunku ciosu. Pod językiem czuł rdzawy posmak krwi, gdy obca pięść skonfrontowała się z jego twarzą. Nie był jej właścicielowi dłużny – odwdzięczył się tym samym, uderzając go z podobną pasją i zaangażowaniem. Cios za ciosem; unik za unikiem. Opuszkiem języka zlizał z dolnej wargi krople krwi. Dziękował szkoleniu z zakresu walki wręcz, którego podjął się przed laty, jako kadet akademii policyjnej. Nie zawsze mógł polegać na magii, w końcu pracował z dala od magicznej dzielnicy. Mając to na uwadze, nie zaniedbał żadnego treningu. Pozwolił sobie nawet na dodatkowe ćwiczenia dwa razy w tygodnie, a potem nie do końca przyjemną dla jego uzębienie praktykę w terenie, taką jak tu – w barze, w strefie, gdzie do burt oficjalnie nie dochodziło nigdy. Rzucił krótkie, lecz ponaglające spojrzenie Philipowi. Znaczyło jedno –
wychodźmy.
Duera poznał dawno temu, w wakacje, na jednej z wystaw biżuterii w galerii L'orefvre - podzielali zainteresowania, które ostatecznie ich połączyły, zamykając ich relacje w luźnych więzach przyjaźni. To on, jako pierwszy, dostrzegł drzemiący w Arlo potencjał. Kalkulacja, jaką później dokonał, w dorosłym życiu na powrót skrzyżowała ich ścieżki – trudniejsze zalecenia na zaklinanie Duer powierzał w jego zaufanie ręce, wcielając się w rolę pośrednika, gdyż jego nazwisko gwarantowało pokaźniejszą sieć powiązań i wzbudzało w klientach większe zaufanie, a dzięki temu Havi mógł zapewnić sobie anonimowość, która była mu na rękę, ze względu na etat w policji.
Obaj zgadzali się w jednej kwestii - przyjaźnie nie były ulotnościami zamkniętymi w kilku chwilach, przyjaźnie to inwestycje, które zawiera się na lata, więc powinny być korzystane dla obu stron.
*
Była druga nad ranem. Padało. Krople deszczu bębniły o dach samochodu, niemal w rytm piosenki, która aktualnie leciała w radiu. Mgła, która unosiła się kilka kilometrów przed granicami Saint Fall, utrudniała kierowcom widoczność. Z papierosem tlącym się w kąciku ust, jechał powoli – ledwie pięćdziesiąt na godzinę, chociaż ulica była pusta, Wzrok miał wbity w przednią szybę, skoncentrowany na jezdni, pogrążonych w kłębiących się pod kopułą czaszki myślach, nie zorientował się, że żar niemal sięgnął filtra. Niebawem śpiew Madonny został zakłócony przez głos spikera.
W jednym z domów przy Broken Alley w Saint Fall, gdzie był przeprowadzony remont, natrafiono na ludzki szkielet. Według antropologa kości należą do mężczyzny. Najprawdopodobniej przeleżały w piwnicy ponad dekadę. Pet wylądował na karoserii, dłonie zadrżały na kierownicy. W obawie, że straci panowania nad pojazdem, zahamował ostro, gwałtownie, z piskiem opon na poboczu.
Pomyślał o tamtym upalnym dniu lipca. Dreszcz niepokoju przebiegł wzdłuż linii jego kręgosłupa.
Czy to możliwe, że demony przeszłości, które konsekwentnie, od ponad dekady, odwiedzały go w środku nocy pod postacią sennych koszmarów, znowu zapukają do jego drzwi?
Żeby się tego dowiedzieć, musiał zadzwonić w jedno miejsce. Najbliższa stacja benzynowa, którą minął po drodze, znajdowała się dwanaście kilometrów drogi stąd. Od Saint Fall dzielił go dystans dwudziestu. Obiecał Evanowi, że wróci przed świtem. Obietnic - tych, które były kwestią honoru - nigdy nie łamał. I przecież nie miał powodu do niepokoju. Na tym etapie łudził się, że to zwyczajny zbieg okoliczności. Na tym etapie powinien zachować spokój. Dwa głębokie oddechy później honor wygrał z tężącym pod sercem lękiem.